Na sąsiedniej ulicy zabito dwóch żołnierzy niemieckich. Właśnie komentowaliśmy ten wypadek. Zdania były podzielone. Jednak prawie wszyscy widzą jakiś bezsens, a może prowokację — trudno powiedzieć czyją — w tym zabijaniu prostych żołnierzy. I to tak zza winkla. Coś tu tam nie pasuje.
Nagle zamieszanie. Ulice otoczone, w domu karabiny, żelazne hełmy, niemieckie okrzyki. Mieszkanie za mieszkaniem — wyciągali wszystkich mężczyzn. Józef — mój starszy brat — był blady, wystraszony, chciał się chować, uciekać. Na pewno myślał już o śmierci. Spędzili wszystkich na ulicę. Byli milczący, jacyś uroczyści. [...] Kobiet na ulicę nie wpuszczono. Tłoczyły się w bramie, szlochając i modląc się. Przedziwnie zachowywali się żołnierze. Uśmiechali się tak, jakby składali towarzyską wizytę. To potęgowało grozę. Im nikt nie ufa.
Nad wszystkim unosiło się jakieś przytłaczające osłupienie. Z rękoma podniesionymi do góry stali długim szeregiem twarzami zwróconymi do parkanu kolejowego. Między innymi mój ojciec i obydwaj bracia. Wydawało się, że te straszne chwile nigdy się nie skończą. Nagle jakiś podoficer łamaną polszczyzną zaczął tłumaczyć: „Nasz Hauptmann dobry chłop i puści was. Ale stało się źle! Zabito żołnierzy naszych. Jeden zostawił trzy dzieci, drugi cztery. Jak zobaczycie bandytów — to dajcie znać. Rozumiecie!?”. Tłum bez wahania odpowiedział: „Tak jest".
I koniec. Puścili nawet chłopca, który nie miał dowodu osobistego.
Warszawa, 20 lipca
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Wiejskie wesele. Tuż prawie za rogatkami Pragi. Deszcz lał jak z cebra, a panna młoda miała białą suknię i welon jak za najlepszych niewojennych lat.
W drodze do kościoła w Nieporęcie spotkaliśmy niespodziewaną przeszkodę. Szosą jechały nieskończone sznury wozów ciągnionych przez maleńkie koniki. Tysiące Ukraińców uciekało z dobytkiem ze swoimi niemieckimi przyjaciółmi. Kondukt jakby żałobny, a smutny, bo zwiastujący ruinę ludzkich sadyb.
Jakoś przebrnęliśmy. Wydało mi się, że nasze konie śmielej i pewniej unoszą głowy — od tamtych zmęczonych i oszołomionych.
Nieporęt koło Warszawy, 23 lipca
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
W rezultacie narad znalazłem się u [Sturmbannführera SS Hansa] Schindhelma [kierownika wydziału IV Gestapo w Krakowie], zapowiedziawszy, że chcę z nim mówić o rzeczy nadzwyczaj poważnej i niecierpiącej zwłoki.
Zakomunikowałem mu, że w gronie mych najbliższych przyjaciół rozważyliśmy wszystkie ewentualności i doszliśmy do zgodnego przekonania, że powstanie da się zażegnać jedynie wtedy, gdy ze strony niemieckiej dokonany zostanie czyn o charakterze grosszügig [szczodrym], który by tę sytuację wzajemnych stosunków zasadniczo był w stanie zmienić. Takim czynem jedynym, który nam się wydaje wskazanym, a realnie możliwym do wykonania, mogłoby być oddanie Warszawy przez Niemców dobrowolnie, bez wystrzału w ręce AK, i to wraz z odpowiednim terenem obejmującym najbliższe powiaty, a co najmniej takim, który by obejmował potrzebne dla lądowania lotniska dla sprowadzenia z Anglii na drodze lotniczej odpowiedniej jednostki wojskowej polskiej, złożonej co najmniej z dwóch dywizji, a także przyjazdu przedstawicieli władz polskich.
Rozwinięty przeze mnie w ogólnych zarysach plan ów, widziałem od razu, że podobał się bardzo panu Schindhelmowi, który go nawet dalej w szczegółach ze mną omawiać zaczął i widział w nim wiele cech politycznych, mogących dokonać zasadniczej zmiany w stosunkach pomiędzy Niemcami a Polakami. […] Wróciłem do siebie pełen otuchy, opracowując już w myśli wszystkie szczegóły tego, co miało nastąpić w razie przychylnej decyzji, na którą tym razem zdawało mi się, że mam prawo liczyć. Niestety, niedługo mogłem się oddawać weselszym myślom, gdyż zatelefonowawszy zaraz do Warszawy, by się upewnić co do przyjazdu osób upoważnionych do pertraktacji ze strony AK, dowiedziałem się, że na ich przyjazd w najbliższej przyszłości nie można liczyć. […] Gdy pod wieczór tegoż dnia otrzymałem zawiadomienie od Schindhelma, że z Berlinem rozmawiał i że są jeszcze pewne trudności mające charakter upierania się w obronie prestiżu władzy, odpowiedziałem mu, że nie pozostaje nam nic innego, jak jakiś czas odczekać. Przecież gdybym nie był wewnętrznie przekonany, że wywołanie powstania w takiej chwili i przy takiej przewadze sił przeciwników nie jest absurdem, do którego wykonania nie mogą się chyba w Polsce znaleźć ludzie, którzy by za czyn taki wziąć chcieli na siebie odpowiedzialność, to byłbym bez skrupułów doprowadził do sprowadzenia pełnomocników, przypuszczając, że ich przyjazd w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa musiałby jednak do zażegnania tego strasznego nieszczęścia przez ludzi przytomnych doprowadzić.
Kraków, 25 lipca
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Stale mnóstwo roboty. Po prostu trudno nadążyć z bieganiem na wykłądy z rozkazami i różnymi poleceniami. Przeraża nas też egzamin kończący kurs patrolowych, który ma się odbyć w przyszłym tygodniu. Nie mam zupełnie czasu na naukę, gdyż wieczorami muszę wystukiwać jakieś instrukcje o broni i środkach wybuchowych dla chłopców. [...] Dobrze, że ten Rubikon przeszłyśmy już wszystkie. Brak też zupełnie czasu na przygotowanie się na wykłady kursu łączności, a por. Wojnicz jest bardzo wymagający. Może niedługo ten okres gorączkowy minie.
Warszawa, 28 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
[...] rozkazy wozimy przez cały dzień. Podobno bardzo wiele oddziałów jest już skoncentrowanych. Nawet cały nasz sanitariat siedzi po domach, czekają na rozkazy. Pogoda na szczęście bardzo ładna, więc wszędzie jeżdżę na rowerze. Zosia „Gozdowa” wywalczyła dla naszego patrolu służbę łączności i dzięki temu każda z nas ma „przydział” do kogoś [i] możemy chodzić jeszcze na „wolności”.
Warszawa, 29 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Ostatni niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.
Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropowate hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwóch, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego.
W tych dniach [starszy] brat mój znikał gdzieś na całe godziny.
Warszawa, 30 lipca
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Do Radości doszłam dość znużona. Jakiś jegomość we flanelowej koszuli i miękkich, domowych pantoflach powiedział mi z udaną obojętnością: „Mamy już bolszewików!”. Spojrzałam jak na wariata. Przecież nigdzie nie widziałam frontu.
Tuż koło domu, w którym mieszkała moja bratowa, stał rzeczywiście czołg. W oddali, między drzewami, drugi i trzeci. Zbliżyłam się osłupiała. Na wielkim czołgu siedzieli żołnierze. Wyglądali na zmęczonych i podnieconych walką. Otoczyła ich grupa mężczyzn. Sprawdzali godzinę. Jeden z żołnierzy, nie próbując przełamać zmęczenia malującego się na zakurzonej twarzy, ujrzawszy mnie, rzucił mechanicznie „Zdrastwujtie” [Dzień dobry!]. Czułam, że zbliżam się do prawdziwej wojny, tam, gdzie się ludzie zabijają.
Zabrałam drobiazgi małego do plecaka i szybko puściłam się w drogę powrotną.
Radość koło Warszawy, 30 lipca
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Dzisiaj od rana sprawdzałam adresy wszystkich naszych niewiast. Siedzą w domach i klną, że taka ładna pogoda, a one muszą czekać na rozkaz koncentracji, który nie wiadomo, kiedy przyjdzie. Dla przekonania ich o słuszności tego rozporządzenia powtarzam im słowa por. Prokopa, że „kula w łeb za niestawienie się na czas”.
Warszawa, 30 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
ŻOŁNIERZE STOLICY!
Wydałem dziś upragniony przez Was rozkaz do jawnej walki z odwiecznym wrogiem Polski, najeźdźcą niemieckim. Po pięciu blisko latach nieprzerwanej i twardej walki prowadzonej w podziemiach konspiracji, stajecie dziś otwarcie z bronią w ręku, by Ojczyźnie przywrócić Wolność i wymierzyć zbrodniarzom niemieckim przykładną karę za terror i zbrodnie dokonane na ziemiach Polski.
Warszawa, 1 sierpnia
„Biuletyn Informacyjny” nr 35, Warszawa 2 sierpnia 1944.
Mieszkańcy pobliskich domów, bez żadnego rozkazu z góry, zupełnie spontanicznie budują wzdłuż ulicy barykadę, która ma zamknąć drogę czołgom. Jedni kopią rów, inni wyrzucają przez okna i znoszą ze wszystkich stron, co im pod rękę popadnie. Za mało jest łopat i kilofów. Ludzie rozwalają jezdnię, czym się da, niektórzy wyrywają kawałki bruku gołymi rękoma, ale robią to z tak nieprawdopodobnym zapałem i pośpiechem, że w ciągu kilkunastu minut powstaje głęboki rów. [...]
W bramie naprzeciwko pokazuje się dozorca z biało-czerwoną chorągwią na drzewcu. Płótno jest niemiłosiernie pomięte.
– Przez pięć lat w piwnicy trzymałem! – drze się na całą ulicę. [...]
Wtem z dala ukazuje się zdobyty samochód pancerny z wymalowaną kotwicą „PW”, obwieszony naszymi żołnierzami. Następuje wybuch szalonego entuzjazmu. Ludzie odrzucają kilofy i łopaty i jak na komendę rzuconą przez kogoś niewidocznego zaczynają śpiewać Warszawiankę. Śpiewa cała ulica od placu Napoleona aż po Marszałkowską. [...]
Ogarnia mnie uniesienie, jakiego nie doznałem nigdy przedtem i nigdy później. [...] Byliśmy znowu wolni na tym małym skrawku warszawskich ulic i domów, przed kilkunastu godzinami wyrwanych wrogowi własnymi siłami.
Warszawa, 1 sierpnia
Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Londyn 1978.
Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy.
Berlin, 1 sierpnia
Andrzej Krzysztof Kunert, Rzeczpospolita Walcząca. Powstanie Warszawskie 1944. Kalendarium, Warszawa 1994.
W bramie naprzeciwko pokazuje się dozorca z biało-czerwoną chorągwią na drzewcu. [...] Triumfalnie zawiesza chorągiew nad bramą. [...] Wtem z dala ukazuje się zdobyty samochód pancerny z wymalowaną kotwicą „PW”, obwieszony naszymi żołnierzami. Następuje wybuch szalonego entuzjazmu. Ludzie odrzucają kilofy i łopaty, i jak na komendę rzuconą przez kogoś niewidocznego zaczynają śpiewać Warszawiankę. [...]
Ogarnia mnie uniesienie, jakiego nie doznałem nigdy przedtem i nigdy później.
Za tę jedną chwilę oddałbym całe życie.
Warszawa, 1 sierpnia
Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Warszawa–Kraków 1989, [cyt. za:] Polska Nowaka-Jeziorańskiego, podały do druku Agnieszka Knyt i Emilia Wileńska-Skwarzec, „Karta” 2010, nr 62
W kilka minut potem rozległ się ryk syren alarmowych. Wszyscy w pośpiechu opuściliśmy mieszkanie Zosi na drugim piętrze, zbiegając do piwnicy, pełniącej rolę schronu przeciwlotniczego. Miejsce tętniło ludzkim gwarem. Każdy był poruszony do głębi, a przeróżnych pogłosek słyszało się mnóstwo. Ale jeden fakt był pewny: wybuchło powstanie. Rozpoczęło się godzinę temu, zainicjowane przez Armię Krajową. […] Powstanie wybuchło jednocześnie we wszystkich dzielnicach Warszawy, a według pierwszych niejasnych i sporadycznych doniesień, sukces był oszałamiający. Niemcy uciekali, a duże ilości uzbrojenia i amunicji dostały się w ręce powstańców; zdobyto nawet klika czołgów. Zwycięstwo było przesądzone. Wkrótce będzie po wszystkim.
Ktoś wzniósł toast za oswobodzenie i wolną Polskę. Wszyscy powstaliśmy w tej ciasnej piwnicy i zaczęliśmy śpiewać polski hymn narodowy: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…” Po obliczach zebranych ludzi spływały łzy, choć serca ich rozpierała radość. […]
Pierwsza bomba wybuchła, zanim ukończyliśmy hymn. Budynkiem silnie wstrząsnęło, ale się nie zawalił. […] Głowy nasze pokrył biały pył z tynku, luźno teraz zwisającego z sufitu wskutek siły wstrząsu. […] Nastąpiło kilka dalszych wybuchów w sporej odległości, a potem zaległa cisza.
Warszawa, 1 sierpnia
Yehuda Nir [właśc. Juliusz Grünfeld], Utracone dzieciństwo, Warszawa 2005.
Wybuch bomby oderwał połowę frontowej ściany. Widać było pokoje z meblami, garnki na kuchennych piecach, szafy garderobiane wypełnione ubraniami i uchylone drzwi, jakby je tak pozostawiono, gdy parę minut wcześniej mieszkańcy opuszczali swoje mieszkania, schodząc do schronu. Kamienica wyglądała teraz jak duży, otwarty domek dla lalek. […]
Wtem usłyszałem krzyk jakiejś kobiety: „Kołyska, kołyska”. Wszyscy zamarli. Kobieta wskazywała palcem na mieszkanie na drugim piętrze, na froncie zbombardowanej kamienicy. Dziecinny pokój z niebieskimi ścianami pozostał tam nietknięty, z wyjątkiem brakującej frontowej ściany. W lewym jego rogu stała przy ścianie wiklinowa kołyska. Stamtąd gdzie staliśmy, wydawało się, że się bujała. Ktoś z tłumu stwierdził, że słyszał płacz dziecka. Kołyska w dalszym ciągu się poruszała. […] W absolutnej ciszy każdy wytężał słuch. […] Teraz kołyska zaczęła się naprawdę poruszać. […] Młody Polak w kombinezonie zaczął się wdrapywać po ocalałej ścianie. Wszyscy w tłumie obserwowali go w ciszy, wstrzymując oddech i jakby nieświadomi wymiany ognia z pistoletów maszynowych, słyszanych już teraz wyraźnie. Mężczyzna z trudem osiągnął poziom antresoli, gdy kołyska nagle zaczęła bujać się coraz mocniej. Wtem, ku naszemu zdziwieniu, wydostał się z niej duży szary kot. […] Tłum, stojący dotąd w napięciu, wybuchnął histerycznym śmiechem, bijąc brawo dzielnemu młodemu człowiekowi.
Warszawa, 1 sierpnia
Yehuda Nir [właśc. Juliusz Grünfeld], Utracone dzieciństwo, Warszawa 2005.
Całe miasto roi się od chłopców i dziewcząt dziwnie dzisiaj, w taki ciepły dzień, ubranych w grube skarpety, ciężkie buty, z plecakami na plecach. Każdy w gorączkowym pośpiechu dąży przed siebie, darząc w przelocie uśmiechem mijaną, podobną do siebie postać. Gdzieś od czasu do czasu ryknie trąbka samochodu z SS-manami, ale na nikim to dzisiaj jakoś nie robi wrażenia. Tak wielka radość rozpiera nasze serca, że chciałoby się skakać na ulicy i krzyczeć przechodniom, że wreszcie już nadeszła upragniona chwila... czujemy smak wolności! Rosjanie są już w Świdrze, więc najdalej jutro będą w Warszawie. Pozostali w Warszawie Niemcy czują się jakoś dziwnie niepewni. Stracili, tak nam się przynajmniej wydaje, swoją codzienną butę, a jej miejsce zajęły strach i panika. Długo na to czekaliśmy!
Wybuch Powstania hamuje raptownie życie milionowego miasta. Syreny fabryczne wyją, ale oznacza to hasło do walki, a nie do pracy. Zdezorientowani ludzie biegną ulicami, zdążając do swych domów. Tu i ówdzie rozlegają się pierwsze strzały, pokazują się młode postacie z biało-czerwonymi opaskami i literami AK na rękawach i próbują kierować zdezorientowaną ludnością. W jednej chwili dokonuje się podział: wojsko, to znaczy — my, i ludność cywilna, to jest reszta — potrzebująca na razie opieki i wyjaśnień.
W ostatniej chwili, przy akompaniamencie strzałów, dobiegam do skrzyżowania Karolkowej i Żytniej, gdzie przy Domu Starców zebrać się ma kilka oddziałów. Słyszę tylko suchy trzask wystrzałów i głos „Garbatego”: „«Niuśka», skacz!” Po chwili znajduję się wraz z wielką paką — w gronie znajomych i radośnie podnieconych postaci. Wyciągają się do mnie ręce na powitanie. Ale jakże inaczej wyglądamy dzisiaj wszyscy!
Warszawa, 1 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Kiedy drużyna, którą prowadziłem z transportem broni, zbliżyła się z ul. Kochowskiego na ul. Krasińskiego, szeroką arterię na Żoliborzu, od strony Powązek nadjechał samochód z żołnierzami niemieckimi.
Muszę powiedzieć, że był właściwie taki moment, kiedy zupełnie wyraźnie obserwowaliśmy się wzajemnie i widać było, że Niemcy robią jakiś rachunek zysków i strat — czy zacząć starcie, zacząć walkę z nami, czy udać, że nie zwracają uwagi na kilkunastu młodych ludzi, już w butach z cholewami bądź ubranych przynajmniej od spodu w mundury, bo od góry, mimo gorącego dnia, w płaszcze, pod którymi schowana była broń: pistolety maszynowe, broń krótka, granaty. Jak gdyby zastanawiali się, czy doprowadzić do tego starcia, czy nie.
W pewnym momencie zdecydowali się i rozpoczęła się walka. Walka, z której wyszliśmy właściwie z pełnym sukcesem, ponieważ obrzuciliśmy samochód niemiecki granatami, sami nie ponieśliśmy strat. Samochód się zapalił, Niemcy zostali pokonani, nam udało się przeskoczyć przez ulicę i dojść na miejsce zbiórki, gdzie już była reszta 9. kompanii dywersyjnej, której stanowiliśmy jedną ze składowych części.
Warszawa, 1 sierpnia, około godz. 13.50
Władysław Bartoszewski, Dni walczącej stolicy, Warszawa 2004.
Niestety, wyniki tej pierwszej nocy nie były dla nas pomyślne. Mianowicie z obiektów, które mieliśmy zdobyć, nie zdobyliśmy prawie żadnego, dlatego że były to bardzo duże gmachy zajęte przez SS z bardzo dużą ilością broni maszynowej. Także 2 sierpnia rano — pamiętam, pogoda była pochmurna, padał deszcz, co też pogarszało nasz nastrój — zajęliśmy tylko parę uliczek. Ja uruchomiłem ośrodek łączności na ul. Pilickiej, dowództwo było na Malczewskiego. Sięgaliśmy gdzieś do Parku Dreszera, do Odyńca; z drugiej strony nie dochodziliśmy do Woronicza dlatego, że tam była szkoła zajęta przez silny oddział SS. I koło godziny 10 rano otrzymałem rozkaz zlikwidowania całej łączności. Oznaczało to po prostu, że będziemy się wycofywać do lasu. Tak jak inne oddziały poprzedniego dnia, które szły gdzieś od Rakowieckiej, pokonane i zdziesiątkowane, będziemy szli w stronę lasów Kabackich czy też jeszcze dalej.
Pamiętam, że kazałem moim podwładnym wykopać wielki dół w ogródku domku przy ul. Pilickiej i tam układaliśmy powoli nasz sprzęt, zawijając go w jakieś szmaty, licząc na to, że kiedyś go odkopiemy. Ludzie, mieszkańcy dookoła, którzy uczestniczyli w tym pierwszym naszym zrywie, mieli łzy w oczach, a jednocześnie do nas pretensje. Bardzo wiele osób podchodziło, mówiąc nam ze złością: „Rozpoczęliście, zaczęliście się bić, teraz uciekacie, zostawiacie nas, wszystkich nas tu wymordują.” W tym samym momencie część naszych oddziałów, która była przy ul. Woronicza, zdobyła szkołę. Mianowicie Niemcy nie wytrzymali nerwowo. Otoczeni przez powstańców bali się natarcia, wiali, zostawiając sprzęt i broń, i w ten sposób gdzieś koło pierwszej czy drugiej zaczęliśmy znowu ten sprzęt wykopywać ku radości zarówno mieszkańców, jak i własnej.
Warszawa, 1/2 sierpnia
Władysław Bartoszewski, Dni walczącej Stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego, Warszawa 2004.
O godzinie 17.00 powietrze rozdarło wycie fabrycznych syren. Niemal w tej samej chwili do syren dołączył się odgłos karabinów maszynowych i podniecone okrzyki:
— Na Szwaba! Na Szwaba! Ruszajmy na przeklętych Szwabów!
A ponad nimi górowały wezwania, by wszyscy mieszkańcy wychodzili na ulice i budowali barykady.
Rozpoczęło się powstanie warszawskie!
Razem z Beniaminem wybiegliśmy z domu, by przyłączyć się do tysięcy Polaków, napływających ze wszystkich domów i bram. Nigdzie nie było widać ani śladu Niemców. Na wielu domach powiewały biało-czerwone flagi. Mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu wydawali zwięzłe komendy. Wznoszono barykady na skrzyżowaniach ulic, aby w ten sposób zagrodzić drogę niemieckim czołgom. Do zmroku barykady musiały być gotowe. Na chodnikach kręciło się pełno ludzi. Jedni pojedynczo i grupkami ściągali zewsząd deski, belki i połamane meble, inni z pomocą kilofów wyrywali bruk z jezdni. W całym mieście rosły stosy kamieni i zapory z barykad.
[...] Cała Warszawa wrzała; wydawało się, że nikt nie pozostał obojętny, że wszyscy postanowili włączyć się do walki ze znienawidzonym okupantem. Armia Krajowa organizowała i kierowała powstaniem. U jej boku ludność cywilna atakowała umocnienia niemieckie i uczestniczyła w najbardziej niebezpiecznych operacjach wojskowych, wybuchając okrzykami radości, ilekroć udało im się wziąć niemieckich żołnierzy do niewoli. Pierwsze ostrzały miasta przez Niemców z ciężkiej artylerii przyjmowano z milczącym uporem. Nic to, myśleli warszawiacy, nareszcie nadchodzi koniec, Niemcy atakują może ostatni raz. Musimy uzbroić się w cierpliwość, lada chwila Sowieci wkroczą do miasta.
Warszawa, 1 sierpnia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Zostaliśmy zawiadomieni alarmem o zgłoszeniu się w lokalu Wojciecha Ryńskiego, skąd w pełnym składzie pod dowództwem „Mirka” – Mirosława Kuryłowicza udajemy się do szkoły przy ul. Bartniczej, łącznie z innymi sekcjami „BS” (Bojowe Szkoły), w skład których wchodzili m.in.: Zbyszek Sosnowski, Jerzy Poziomek, Jerzy Kawka, podporządkowując się zgrupowaniu w zajętej uprzednio szkole.
Nasza grupa harcerska była w posiadaniu następującej broni: 1 PM, 1 parabellum, P 38 Walle – 9 mm, belgijka 5 mm i 1 kb. Pełnimy służbę wartowniczą 1.08.44 r. po rozpoczęciu akcji tj. po godz. 17.00 zgrupowanie bierze do niewoli 8 Niemców. W domu nauczycielskim znajdującym się na rogu ul. Bartniczej i Białołęckiej na facjacie jest umieszczony CKM jak również rkm (prawdopodobnie 2), wzdłuż muru odgradzającego boisko szkolne od ul. Białołęckiej rozmieszczeni są strzelcy pełniący służbę. Późnym popołudniem wzdłuż ul. Białołęckiej z ul. Wysockiego koło kina „Klub” na pełnym gazie pędzi motocykl z koszem, prowadzony przez żołnierza niemieckiego; w koszu znajduje się drugi żołnierz obsługujący karabin maszynowy umocowany na koszu. Motocykl z jadącymi żołnierzami został strzelany przez nasze stanowiska ogniowe z domu nauczycielskiego i strzelców, z broni ręcznej, zza muru. Żołnierz jadący w koszu i obsługujący karabin maszynowy, leży na koszu zabity lub ranny.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem, w godzinach rannych dnia 1-go sierpnia 1944 r. stawiliśmy się bez broni, jedynie z małymi zapasami żywności, w jednym z mieszkań na Nowym Bródnie. [...] Dom ten znajdował się pomiędzy szkołą przy ul. Bartniczej a murem okalającym Cmentarz na Bródnie.
Po wydaniu skromnej ilości broni (otrzymałem pistolet tzw. „hiszpan”, bez magazynka, niewiele amunicji luzem i dwie tzw. „sidolówki”; broń otrzymywał co 10-ty powstaniec), skierowano nas w godzinach popołudniowych do uprzednio zajętej przez nasze oddziały szkoły przy ul. Bartniczej. Wszyscy byliśmy podnieceni i radośni! Nareszcie jest wolny kawałek stolicy Polski! Entuzjazm ogarnął nas i mieszkańców. Zorganizowane zostały kuchnie, różne inne służby pomocnicze itp.
W międzyczasie zdobytych zostało 5 samochodów ciężarowych. Do niewoli wzięto 9 Niemców (1 ranny). Jeden z uciekających Niemców został zabity. Do zmroku zdobyto 12 samochodów z różnym sprzętem, żywnością i papierosami. Zdobyte papierosy fasowano nam, wszystkim żołnierzom! Około godz. 19.00 pod budynki szkoły podjechały 2 samochody pancerne i ostrzelały z ckm budynki zajmowane przez powstańców. Atak został odparty. Samochody odjechały w kierunku m. Białołęka.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
1 sierpnia jeszcze przed 17-tą (godziną „W”) zobaczyliśmy przez okna grupki młodych mężczyzn, w długich butach „oficerkach”, w płaszczach dziwnie sterczących, którzy zbierali się pod topolami przy naszym domu; część z nich za chwilę przyłączyła do tramwajarzy z ekspedycji i tramwajów na torach – za chwilę tramwaje już leżały tworząc barykadę. Niedługo potem padły pierwsze strzały. Zaczęło się Powstanie. Nie Niemcy, ale młodzi chłopcy z biało-czerwonymi opaskami biegali już po naszym domu, naszej piwnicy, w rowie na szosie. [...] Brakowało broni, amunicji, a Niemcy byli dobrze uzbrojeni.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Ludność Warszawy oczekiwała wyzwolenia miasta. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Przestały ukazywać się gazety. 1 sierpnia 1944 r. do uszu naszych dotarł huk armat, pierwszy symptom zbliżającego się frontu. Tego dnia, o godzinie 17, rozpoczęła się działalność oddziałów konspiracyjnych Armii Krajowej. W mieście powstała gwałtowna strzelanina. Z okna naszego poddasza na ulicy Targowej 64 mogłem obserwować grupę AK przeprowadzającą akcję bojową przeciw Niemcom na terenie Dworca Wileńskiego. Wydarzenia te spowodowały, że ulice Pragi wyludniły się. Jedynie sporadyczne wybuchy granatów i serie strzałów z automatów przypominały o toczących się walkach. Na Pradze sytuacja taka trwała przez trzy dni. Można było odnieść wrażenie, że nastąpiło uspokojenie. Nawet odgłosy huku armat nie docierały do nas. Stopniowo życie wracało do normy. Na Pradze ludność czyniła gorączkowe zakupy. Nie było już rzeczą łatwą zaopatrzyć się w najniezbędniejsze artykuły – kaszę, kartofle, mąkę, masło itp. W tych warunkach trzeba było mieć znajomości i więcej pieniędzy, ponieważ ceny rosły z godziny na godzinę. Gazety nadal nie ukazywały się. Byliśmy jakby odcięci od świata. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w Warszawie, jak przedstawia się sytuacja na froncie. Niepokojące wieści dochodziły ze stolicy. [...] Nic dokładnie nie wiedzieliśmy. Zapanowała cisza.
Warszawa, 1–6 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Piąta rano, zrywam się z łóżka z postanowieniem wyruszenia w drogę na Jasną. Przecież tam czekają i mogą myśleć, że nie stawiłam się na godzinę „W”?! Wychodzimy z Hanką. Na Lesznie pusto i jakoś blisko nie strzelają. Dopiero za Żelazną Bramą zaczyna być gorąco. Zewsząd strzały, tak że trudno zdecydować się na dalsze skoki w poprzek ulicy. No, hop! Między budkami Okrąglaka przemykamy się Graniczną, Królewską — oj, jak tu gorąco. Przeskakujemy Marszałkowską — piorą z Saskiego i PAST-y, i biegiem w plac Dąbrowskiego. O Boże, nasze placówki — opaski na rękawach! Jeszcze chwila i jesteśmy na Jasnej [w sztabie kwatermistrza Okręgu]. Wchodzę na podwórze. Z balkonu wita mnie „Meta” [Ppor. Edward Marian Sokopp, szef motoryzacji Okręgu] okrzykiem: „Myszka przyszła!”. Jedna z tych najlepszych chwil! Okazało się, że większość po różnych perypetiach dopiero dziś doszlusowała. Są prawie wszyscy — biuro zaczyna się organizować.
Duży lokal cechu szewskiego. Ja zostaję przydzielona do kancelarii Kwatermistrzostwa Okręgu. Zakładam dziennik podawczy, dostaję moc legitymacji Armii Krajowej do ostemplowania. Każdy łapie się za swoją robotę. [...] Na podwórku stoi parę samochodów, koło których kręcą się chłopaki „Mety”. Błyszczy wszystko — gotowe do startu.
Warszawa, 2 sierpnia
Marszałkowska wymarła. Na środku ulicy stoją opuszczone tramwaje, bez szyb, omotane pozrywanymi drutami. Pod ścianami leży kilka zwłok. Za to na wszystkich przecznicach ruch niebywały. Wzdłuż osi Kruczej ludność buduje barykady przeciwczołgowe.
Jeszcze ciemnawo. Szmer setek przyciszonych głosów. Zrywa się płyty chodników, z podwórza wytacza się kubły do śmieci i wypełnia je gruzem. Przewrócono słupy ogłoszeniowe. Nikt nie śpi. Dzieci i kobiety pomagają również. Nie sądziłem, że to tak szybko i sprawnie pójdzie. Na każdym skrzyżowaniu zagradza drogę zwalisko półtorametrowej wysokości lub wyższe. Tędy „tygrys” łatwo nie przejedzie. W najgorszym razie będzie czas, aby sięgnąć doń butelką z benzyną.
[...] Poczta Główna padła w ciągu dnia dzisiejszego. Na frontonie poczty i drapaczu chmur powiewają flagi polskie. Na rogach ulic wszędzie nasze posterunki. Widać wielu łączników, kurierki z rozkazami i transport materiałów opatrunkowych oraz innych. Na Marszałkowskiej silne walki z czołgami. Bracka wciąż pod ostrzałem. Na Widok ta sama historia. Przy Marszałkowskiej siedzi na dachu kilku Ukraińców i prażą ogniem, gdy tylko ktoś się pokaże. Dom przy Brackiej, zamykający wylot ulicy Widok, cały popstrzony odpryskami muru.
Gdy wracając z akcji wokół poczty, przeskakiwaliśmy przez ulicę Moniuszki, na Marszałkowskiej zapalono czołg. Trzeba było widzieć entuzjazm, który ogarnął wszystkich stojących po bramach. Kobiety płakały z radości, dzieci skakały do góry. Głośne okrzyki: „Tygrys, do budy!”
Mieszkańcy przebijają wewnętrzne przejścia między domami. Można już chodzić po mieście, nie wyglądając prawie na ulice. Pojawiły się pierwsze powstańcze plakaty. Młodzież i kolporterki rozklekjają wielkie barwne arkusze z hasłem: „Do broni!”
Pięknie to brzmi, lecz broni wciąż przymało. Właściwie największą rolę odgrywa to, co się zdobyło. Sądziłem, że mamy więcej broni przygotowanej w ukryciu.
Warszawa, 2 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Czekam na swoją kolej jak na wyrok śmierci. Iść sama, zupełnie sama przez całe miasto. Przez ulice pełne strzałów, rannych, płonących domów. Po co zgłosiłam się do konspiracji? To ponad moje siły. Przecież iść tam to pewna śmierć. A jeżeli dostaną rozkaz? Przez myśl mi nawet nie przechodzi, że można go nie wykonać. Czekam więc jak na wyrok. Nogi robią się jak z waty. Słyszę: „«Bożena», służba przy telefonie”.
[...] Służba trwa 2-3 godziny. Ruch niewielki. Trudno nawiązać kontakt z innymi dzielnicami. Co pewien czas ktoś z naszej strony próbuje się porozumieć lub odzywa się ktoś stamtąd.
[...] Ktoś wpada do pokoju: „Chodźcie zobaczyć. Poczta zdobyta.” Nie mogę wyjść, ale podbiegam do małego okienka. Na ulicy entuzjazm. Chłopców wracających z poczty ludzie obrzucają kwiatami. Krzyczą, całują się. Wracam do centrali. Po chwili znów zwabia mnie do okna gwar i melodia Warszawianki. Pod oknem przejeżdża dwóch żołnierzy na zdobycznym motorze. Nastrój przygnębienia i lęku pryska. Nie mogę już wysiedzieć przy centrali. Wreszcie przychodzi zmiana. Dziewczęta są pełne zapału. Opowiadają nowiny. Na dole słychać radio nadające polskie piosenki.
Wybiegam na ulicę. Ludzie tłuką kamieniami w niemieckie szyldy. Ulegam prądowi i również rzucam kamień.
Warszawa, 2 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Godziny mijają bardzo wolno. Najgorsza jest bezczynność. Po obiedzie byłam na górze, tzn. na punkcie [w gmachu Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych na pl. Trzech Krzyży], gdy jakaś kobieta wpadła z wiadomością, że w ogrodzie leży ranny — słychać jęki. Nie ma chwili czasu do zastanowienia. Pędzę po Hanką [Czarnocką] w dół. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ogród jest pod stałym ostrzałem z YMCA.
Po chwili idziemy przez mały domek ogrodnika. A teraz jeden skok i Hanka jest już w ogrodzie. Czołga się pomiędzy inspektami, jest już przy rannych. Znowu mija kilka chwil i obie taszczymy młodą dziewczynę. Jest trupio żółta i umazana błotem, bo przecież od rana dziś leje, a ona podobno już dwie godziny leży w ogrodzie. Transport jest bardzo utrudniony — trzeba się niemal czołgać, a ona rzuca się konwulsyjnie i tylko ostatkiem sił krzyczy: „Lalka ratuj! Janka! Tadek!”. Wreszcie donosimy ją do domku ogrodnika. Tak nieść jej dalej nie sposób. Hanka biegnie po nosze i taszczymy ją przez te wszystkie wąziutkie przejścia na górę. Cały czas rzuca się i coraz mniej krzyczy. Na schodach znów dostaje konwulsyjnych skurczy i spada z noszy. Wreszcie jesteśmy w ambulatorium, kładziemy ją na stole, rozbieramy. Natychmiast dostaje zastrzyk z morfiny. Hanka robi jej jeszcze sztuczne oddychanie, ale właściwie już niepotrzebnie — umiera.
Warszawa, 2 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Ja do Czesi na Grochów. U Czesi niezrozumiały list: „Zebrać drużynę i czekać na dalsze rozkazy”. Przed godziną przywiózł tę kartkę goniec z Warszawy. Wpada sąsiadka z okrzykiem, że już od 45 minut trwa Powstanie.
Nikt nie przyszedł. Już 18 godzina. Postanawiam wracać do domu. Przy „Wedlu” pakują mnie dwaj przypadkowi żołnierze niemieccy do bramy. Strzelanina gdzieś w stronie ulicy Brzeskiej. Niemcy zdenerwowani popijają z butelki. Obrzydliwi. Strzelanina trwa. Ze wszystkich stron. Cała Warszawa strzela. Od strony ul. Grochowskiej jadą wozy opancerzone. Rozpogadzają się twarze żołdaków w bramie. Pokrzykują: „Nach Komunisten” [na komunistów] i pozwalają mi iść dalej. Przechodzę na drugą stronę ulicy i idę w stronę ul. Targowej. Wiadukt kolejowy nad ulicą oblepiony uzbrojonymi żołnierzami. Widać ich również na nasypie kolejowym. Dają znaki, żeby się cofnąć. W ostatniej bramie przed wiaduktem (Targowa 14) zebrało się kilkanaście, a może i kilkadziesiąt osób. Strzelanina wciąż trwa. Nieprędko ucichnie. Nic nie wiemy. Uwięzieni w tej nieszczęsnej bramie — czekamy.
Warszawa, 2 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Wydawało mi się, że idę przez miasto dotknięte zarazą. Ulica Jagiellońska, którą teraz przedzierałam się do mego domu, była pusta i martwa. Ani znaku życia. Bramy pozamykane, tylko od czasu do czasu, raz bliżej to znów dalej, salwy karabinowe. Z Jagiellońskiej skręciłam w Brukową. Na Targowej ledwie wskoczyłam do wnęki zamkniętej na trzy spusty bramy. Nikt nie myślał mi otworzyć, a kule ślizgały się wzdłuż pustej, jakby wymarłej ulicy. Szłam od bramy do bramy. Przed Cerkwią — wśród tłumu żołnierzy — stał wóz opancerzony, a przy nim młody oficer. Miał wygląd rozjuszonego byka. Zaczęłam tłumaczyć, że od wczoraj nie mogę dostać się do domu. „Nie możemy...” — sprostowałam, widząc koło siebie dwie strwożone babiny, które wybiegły za mną, z którejś bramy ulicy Targowej. „Skąd znasz język niemiecki?”. „Ze szkoły”. Przyglądał mi się badawczo, kręcił głową, wreszcie kazał jednemu z żołnierzy odprowadzić nas do Wileńskiej. Oderwaliśmy się od żołnierskiego tłumu. Szliśmy obok Dyrekcji Kolei i wreszcie moja ulica Wileńska.
Warszawa, 2 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
W dniu 2.08.44 następuje atak czołgu poprzedzający jadące za nim samochody ciężarowe (2 samochody), na wysokości kina „Klub”, zaczynają ostrzał z ckm-ów oraz działa czołgu stanowiska naszej broni maszynowej. Jeden z pocisków wystrzelonych przez czołg trafia w szczytową murowaną ścianę drewnianego domu mieszkalnego.
Strzały z naszej powstańczej strony ze stanowiska w domu nauczycielskim unieruchamiają natarcie niemieckie, uszkadzając samochody. W tej sytuacji niemiecka obsługa samochodów, wobec ich unieruchomienia, przeskakuje pod osłoną ognia z czołgu, na czołg który nie ryzykując dalszej jazdy, wycofuje się, zostawiając samochody, które tryumfalnie wprowadzamy na boisko szkolne. Samochody są napełnione czekoladą, papierosami i innymi artykułami spożywczymi. Po ataku czołgów pod d-dztwem „Mirka” [Mirosława Kuryłowicza] kilku szaroszeregowców, wśród których znajdowałem się ja, Jurek Goś, i inni, udaje się na teren warsztatów kolejowych, które uprzednio zostały przez Niemców zaminowane.
Warszawa, 2 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Broni prawie nie mamy. Pięć rewolwerów szybko rozchodzi się z szuflady „Badacza” [Mjr Tadeusz Dołęga-Kamieński, kwatermistrz Okręgu]. Sytuacja żywnościowa nieciekawa. Tymczasem społeczeństwo nas dokarmia.
Wiadomości z miasta dobre, opanowujemy coraz więcej ulic. Tygrysy często wjeżdżają na plac Dąbrowskiego i od Napoleona, ale nasi chłopcy przepędzają je. Butelki z benzyną są główną bronią. Figle też nie są zaniedbane. Chłopcy „Mety” [Ppor. Edward Marian Sokopp, szef motoryzacji Okręgu] postawili butelkę na środku jezdni, od której sznurki przeciągnięte do dwóch bram podejrzanie wyglądają. Tygrys nadjechał, zobaczył i zawrócił. Śmiechu co niemiara. Co chwila „Meta” wpada z wiadomościami i meldunkami, wszędzie go pełno. Przyniósł mi zdobyczne na Niemcach cukierki, rodzynki i migdały. Z przyjemnością jemy, bo jesteśmy głodni.
Zaczynają patrolować samolotami i w porozumieniu z „gołębiarzami” ostrzeliwują nas z broni pokładowej. [...]
„Meta” zainstalował radio. Słuchamy wszystkich audycji z Londynu. Komunikat podaje, że Warszawa chwyciła za broń, że walczy! Hymn — duże wrażenie. Druga noc przy robocie. Strzelanina się ucisza.
Warszawa, 3 sierpnia
P. 2028 Radiogram z Cairo
Otrzym[mane] 3 VIII 44, g[odzina] 11.35
Natychmiastowy
Gen. Anders do rąk własnych — Depesza Nr 4185 z Londynu
Dowódca Armii Krajowej rozpoczął w dniu 1 sierpnia walkę o Warszawę. Bardzo pożądany byłby chociaż symboliczny udział w niej oddziału regularnego naszego wojska. Jedyną tego rodzaju możliwością jest zrzucenie na spadochronach zmniejszonej kompanii komandosów (umiejących skakać ze spadochronem). Nie mogąc skomunikować się z Naczelnym Wodzem, który jest w podróży, proszę bezpośrednio Pana Generała o wydanie zarządzeń przygotowawczych do użycia takiej kompanii, podając odwrotnie termin i miejsce gotowości oraz stan i uzbrojenie. Zamelduję o tej prośbie Naczelnemu Wodzowi natychmiast po Jego przybyciu.
Szef Sztabu N[aczelnego] W[odza] — 4185/6889
Rozszyfr[owane] 3 VIII 44, g[odzina] 14.50
[Innym charakterem pisma] Natychmiast przeradiować do N.W. do Rzymu
[Druga strona dokumentu:]
Nad[ane] 3 VIII 44
Natychmiast
Szef Sztabu N.W. Londyn
Depeszę 4185/6889 przetelegrafowałem do Rzymu do N.W., który stamtąd 4 sierpnia odlatuje do Londynu. Oddziału odpowiedniego nie mam.
Osobiście uważam decyzję dowódcy Armii Krajowej za nieszczęście.
Anders
Otrzym[ane] 3 VIII 44, g[odzina] 19.35
Rozszyfr[owane] g[odzina] 20.00
Michał Zarzycki, Anders wobec Powstania, Karta nr 42, 2004.
Brak było wiadomości ze Śródmieścia. Poszliśmy na dalekie rozpoznanie. Było zbyt wielu ochotników na ten patrol, musiałem wybierać. „Witek”, „Jacek”, „Pakulski”, „Marek”, no i naturalnie „Kubuś”. Tym razem jako fotoreporter. Narzekał, że nadal brak mu bojowych tematów, i robił po drodze okolicznościowe zdjęcia. […] „Witek” ze swoim Bergmanem — nie chciał się chłopak z nim rozstać ani na chwilę — ja z konspiracyjnym wisem w ręku, reszta chłopców z przydzielonymi na ten patrol pistoletami. Może broń nie była nam wtedy w Śródmieściu potrzebna, ale my z bronią w ręku, pod biało-czerwoną flagą, wywieszoną po raz pierwszy od pięciu lat, byliśmy potrzebni. Ludziom stojącym na ulicy, facetowi z mijanej bramy, który w porywie patriotycznych uczuć wręczył mi dobrze już napoczęte pół litra.
Jeszcze nas wtedy ludzie pozdrawiali. Uzbrojeni żołnierze AK jeszcze ludziom dodawali otuchy. Jeszcze i my sami pozowaliśmy do zdjęć powstańczych. […]
Miasto było już wtedy wyraźnie zróżnicowane. Od strony Woli widać ślady bombardowań i pożarów. Rozprute domy z kolorowymi przekrojami mieszkań zawieszonych wysoko na tle nieba. Na piątym piętrze błyszczy w słońcu wanna, jakby nie wiedziała, że reszty stropu, mieszkania i domu już nie ma. Ruiny są świeże, niespłukane deszczem, kanciaste. Jeszcze nieprzemieszane przez następne bomby. Zachowały kształt poszczególnych przedmiotów i elementów: desek, cegieł, zbrojeń, zwisających stropów, wyrwanych futryn, mebli. Przechodzimy wolno i ostrożnie, znacząc pierwszy ślad, wydeptując pierwszą ścieżkę wśród ruin. Im bliżej Śródmieścia, tym mniej śladów bombardowania. Całe odcinki ulic jeszcze nietknięte. Zadziwia ilość wywieszonych biało-czerwonych flag. Jedne wyraźnie nowe, zrobione wczoraj, inne czekały pięć lat. Na każdym niemal rogu ulicy barykada. […]
Tam, gdzie domy są stale pod obstrzałem, mieszkańcy zdążyli już powybijać dziury w murach i w ślepych ścianach. Przechodzimy, klucząc przez podwórza, zakamarki, mieszkania na parterze, schodzimy do piwnic, by nagle znowu wyjść na ulicę. Towarzyszy mi jakiś nowy surrealistyczny krajobraz miasta, powstały dziś na zwykłej do wczoraj ulicy. Omijam głęboki lej od bomby, potykam się o wystające płyty chodnikowe, by po kilku krokach, po ledwie podpartej desce wejść do pokoju. Pali się niepotrzebne nikomu światło, naprzeciw miejsca po ścianie stoi nietknięte pianino. Z długiego, ciemnego korytarza, który zachował zapach mieszkania, zamiast na klatkę schodową, wychodzę przez wyrwę w ścianie na mały ogródek zalany słońcem, przytulony do ściany, niespodziewany w tej części miasta. Znowu mieszkanie, meble, obrazy na ścianach. Wydaje mi się, że naruszam czyjś osobisty świat, choć wybite szyby i powiewające firanki przeczą spokojowi książek stojących na półkach.
Warszawa, 3 sierpnia
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 2, Warszawa 1984.
Jesteśmy uwięzieni. Nie wiemy, co się dzieje w mieście, ba, nawet na następnej ulicy. Między domami przebija się dziury, ale przez ulicę przejść trudno. U wszystkich wylotów usadowili się Niemcy i strzelają. Gdy trafią, trudno potem jest sprzątnąć rannych. Gdzieś huki, pożary, od czasu do czasu strzały. Wszyscy pakują żywność (jeżeli ją mają) i wartościowe przedmioty, aby znieść do piwnic.
Warszawa, 3 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Od trzech dni lud Warszawy prowadzi walkę orężną z okupantem niemieckim. Bój ten jest i naszym bojem. Po upływie roku od pełnego chwały oporu w gettach i obozach „pracy”, do obrony życia i godności naszej, stoimy dziś wespół z całym Narodem polskim w walce o wolność. Setki młodzieży żydowskiej i bojowników Ż.O.B. stoją ramię w ramię ze swymi polskimi towarzyszami na barykadach. Walczącym nasze bojowe pozdrowienie.
Wzywamy wszystkich pozostałych jeszcze przy życiu bojowców Ż.O.B. oraz całą zdolną do walki młodzież żydowską do kontynuowania oporu i walki, od której nikomu nie wolno stać z dala. Wstępujcie do szeregów powstańczych. Przez bój do zwycięstwa, do Polski wolnej, niepodległej, silnej i sprawiedliwej.
Warszawa, 3 sierpnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Dziś zmobilizowano Leonarda. Po prostu przyszedł delegat AK i zaciągnął w szeregi mężczyzn zdolnych do noszenia broni bez względu na przynależność polityczną. Leonard się bardzo cieszy. Janusia bardzo zdenerwowana, ja też. Szykujemy po jego ojcu różne części uniformu wojskowego, by wyglądał jak żołnierz.
Żołnierz AK, choć w cywilu, czasem i w najgorszym garniturze, ale zawsze z opaską biało-czerwoną WP. Uzbrojenia nie ma, chyba to, co zdobył na Niemcach, względnie to, co miał w konspiracji.
Walka toczyła się na Żoliborzu pozycyjna i zażarta. Ulicą Słowackiego, jako główną i nie zabarykadowaną trasą, przejeżdżają czołgi wolno i spokojnie, siejąc gradem kul z rozpylaczy na obydwie strony ulicy.
Warszawa, 4 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Około jedenastej domy przy ul. Dworkowej nr 5 i 7 zostały obstawione przez żandarmów niemieckich, którzy wołali, by wszyscy przebywający w piwnicach wyszli, ponieważ będą wylegitymowani. Na to wezwanie wyszło około 170 osób. […]
Żandarmi popędzili całą grupę w kierunku schodów, które z ulicy Dworkowej w dół prowadzą do ulicy Belwederskiej. […] Gdy doszliśmy tam, zobaczyłam, że stoi kilka karabinów maszynowych. Grupa nasza zeszła schodkami w dół, po czym z góry ul. Dworkowej padła na nas salwa. Upadłam natychmiast nie będąc ranna, niedaleko upadł mój syn. […]
Niemcy przepuścili sanitariuszy pozwalając opatrzyć rannych. […] Gdy ci odeszli, zabierając jedną osobę ciężko ranną, trzydziestu zdrowych i lżej rannych, Niemcy z góry, z ul. Dworkowej, raz jeszcze dali do leżących salwę z karabinów maszynowych, po czym zaczęli rzucać granaty.
Po pewnym czasie zeszli schodami i dobijali jeszcze żyjących.
Warszawa, 4 sierpnia
Zbrodnie okupanta w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku, oprac. S. Datner, K. Leszczyński, Warszawa 1962.
Czekamy w nieróbstwie i sierpniowym słońcu. Powstanie na naszym podwórku zbankrutowało. Nic nie wyszło z tego patrzenia na zegarki. Letni, pogodny zmierzch, a za Wisłą rozpętane chmury dymu nad palącą się Warszawą. Wyobraźnia podsuwa koszmarne obrazy. Ile tam dzieci, matek, płaczu i paniki. A może tam właśnie walczą!? Może tam skierowano właściwe siły Powstania, a tu u nas na Pradze zostały skromne resztki?
Warszawa, 4 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Trudno coś robić, bo bomby wokół padają, na przemian z ostrzeliwaniem przez myśliwce. Szyby lecą, domy wokół się walą. Schodzimy do piwnicy i prawie nie można z niej wyjść. O 16.00 trzy bomby w nasze m.p. Nas zasypało, ale jest drugie wyjście. Śpiewamy Te Deum, dziękując za ocalenie. Zapada decyzja — przechodzimy do PKO. Strasznie, nie do poznania zmieniona Jasna: ruiny i trupy. Schron szpitalny PKO zapełniony rannymi — widoki i zapach niesamowite. Śmieją się z naszej kawalkady — jesteśmy czarni od sadzy. Składamy rzeczy na drugim poziomie i kolejno idziemy się myć. Następnie układamy się na spoczynek w strasznie wilgotnym i zimnym schronie. Ratuje mnie płaszcz „Mety”. Drżę z zimna, lecz znużona i niewyspana usypiam. Świst pikujących samolotów ciągle mam w uszach, wydaje się, że to piekło trwa.
Warszawa, 5 sierpnia
Podeszłam w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą – rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych wołał, że i nas zabiją. W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki wychodząc przez prawy policzek. Dostałam krwotoku ciążowego.
Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów widziałam prawie wszystko, co się działo dokoła. Obserwowałam dalsze egzekucje. Wprowadzono nową partię mężczyzn, których trupy padały i na mnie. […] Grupa za grupą rozstrzeliwano aż do późnego wieczora.
Warszawa, 5 sierpnia
Zbrodnie okupanta w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku, oprac. S. Datner, K. Leszczyński, Warszawa 1962.
Około pierwszej po południu na nasze podwórze [przy ulicy Wawelberga 18] wpadli esesmani i Ukraińcy, i rozkazali, aby mieszkańcy natychmiast opuścili swoje mieszkania. Wszystko odbywało się w pośpiechu i panice. Osoby opuszczające budynek, w tym dzieci, musiały wychodzić z rękami podniesionymi do góry. Moja jedenastoletnia córka Alina wyszła na zewnątrz razem ze mną i grupą około 150 osób.
Przed bramą ustawiliśmy się całymi rodzinami. Brama była otwarta, a kiedy do niej podeszłam, zobaczyłam stosy trupów leżących na podwórku fabryki, jak również grupy cywilów i Ukraińców. Słyszałam strzały i jęki. Zrozumiałam, że czeka nas ten sam los. Tymczasem Niemcy pędzili ludzi grupami na podwórze. Po godzinie przyszła kolej na mnie. Weszłam tam razem z córką i dwójką dzieci, które się mnie uczepiły. Na podwórku, zaraz jak tylko na nie weszliśmy, potknęliśmy się o zwłoki, a wzdłuż fabrycznej ściany leżały stosy trupów, rzucone na siebie w różnych pozycjach. Jeden esesman i jeden Ukrainiec szli za każdą osobą na podwórko i strzelali każdemu w tył głowy. Poprosiłam Ukraińca, który nas prowadził i pogłaskał moją córkę po głowie, aby nas puścił. On z kolei zapytał swego kompana i powtórzył moją prośbę po polsku. Tamten nie zgodził się jednak, tylko wskazał na nas i powiedział: „polnische Banditen”.
Moja córka wzięła mnie potem za rękę i poszłyśmy pod ścianę. Pierwsza kula trafiła mnie w szyję. Upadłam, a wtedy trafiły mnie jeszcze trzy kule: jedna w dłoń, a dwie w okolicę serca. Moja córka upadła obok mnie. Chwilę potem usłyszałam jeszcze jeden strzał, po którym córka przestała się ruszać. Przyprowadzano kolejne grupy ludzi, ale nie potrafię powiedzieć ile razy. Słyszałam straszne krzyki, błagania, jęki i strzały. Nie wiem, ile to trwało, bo byłam całkowicie odurzona.
W przerwach między egzekucjami i przed zapadnięciem zmroku esesmani i Ukraińcy chodzili między ofiarami leżącymi na ziemi i dobijali rannych […] a potem zabierali kosztowności. Kiedy chodzili po mnie swoimi buciorami, złamali mi lewe ramię (to samo, w które zostałam postrzelona) i prawy obojczyk, i zdarli mi pierścionek z palca. Pod wieczór wszędzie zapadła cisza.
Warszawa, 5 sierpnia
Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wybór i oprac. Szymon Datner, Kazimierz Leszczyński, Warszawa 1962.
Pierwsza niedziela w wolnej Warszawie. Nastrój zupełnie odmienny od innych dni, chociaż w boju świąt nie bywa. Jednak dzisiejszy dzień jest wyjątkowo spokojny po ostatnich przejściach na naszym odcinku. Rano kapelan odprawił mszę polową w kaplicy zaimprowizowanej w dużej Sali Towarzystwa Kredytowego Miejskiego przy ulicy Czackiego. Podczas mszy spowiedź i komunia. Później niektórzy otrzymali przepustki na miasto.
Po ulicach krążą już patrole naszej żandarmerii polowej z czerwono-żółtymi opaskami i legitymują przechodniów, a zwłaszcza wojskowych, to jest noszących biało-czerwone opaski posiadaczy broni. Organizacja Powstania zatacza coraz szersze kręgi.
Przed południem na wprost naszych kwater kilku harcerzy przybiło czerwoną skrzynkę pocztową z polskim orłem i zieloną lilijką. W mieście jest już czynna polowa poczta harcerska, obsługująca wojsko i ludność na obszarach polskich. Nad skrzynką przepisy pocztowe.
Pisać wolno kartki do 25 słów. Wojskowi nie mogą podawać adresów, tylko kryptonim jednostki. Wysyłanie wiadomości o charakterze wojskowym jest wzbronione przez cenzurę. Przepisy te brzmią tak poważnie, iż budzą uśmiech, gdy je zestawić z postaciami dwunasto- lub czternastoletnich listonoszy.
Ludzie wyszli ze schronów, by pogrzać się na słońcu. Przyglądają się skrzynce i niejeden ma łzy w oczach. Mój Boże! Warto było się pomęczyć, aby tego doczekać.
Warszawa, 6 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Sprawdzałem moje posterunki na terenie posesji Świętokrzyska 12. Pilnujemy garaży, przełazu w murze na teren bezpański, na drugim piętrze w zburzonym częściowo mieszkaniu mamy punkt obserwacyjny. Jakie dziwne wrażenie wywołują opustoszałe mieszkania o bezładnie rozrzuconych sprzętach, osypanych kurzem i odłamkami szkła. Ślady wojny pomieszały się ze śladami osób, które dopiero odeszły, pozostawiając rozstawione, niepozmywane naczynia lub otwartą książkę.
W jednym z mieszkań na stosie gratów leży album z rozsypującymi się zdjęciami. Na wierzchu fotografia ślubna dwojga młodych, zdjęcia wspólne, poślubne — z tego właśnie mieszkania, z jakichś urlopów nad morzem i w górach. Potem sceny z biura: uroczyste rozdanie dyplomów czy nagród, może dekoracja, gdyż na następnej stronie natrafiłem na założony w albumie dekret nadania Krzyża Zasługi. Był urzędnikiem państwowym. Szybko wspinał się po szczeblach kariery. Widzę go na fotografii wraz z jednym z ministrów podczas odsłonięcia tablicy pamiątkowej w małym miasteczku. Potem znowu małżeńskie wakacje: wycieczka morzem do Sztokholmu.
Dalej album zmienia charakter. Już nie ma zdjęć wspólnych. Od niego rzadkie karty z Turcji. Ona na zdjęciach sama. Może po trzydziestym dziewiątym roku podsyła mu jakoś te fotosy na obczyznę. Chyba przez okazję.
A potem koło niej zjawia się na fotografiach ktoś nowy. Coraz bliżej, natrętniej wciska się na pierwszy plan. Coraz rzadsze kartki z Turcji; coraz weselsze, bardziej śmiejące się oczy na nowych odbitkach.
Gdzież jest w tej chwili właścicielka albumu? Czy siedzi w którejś z naszych piwnic? Czy może w odległej dzielnicy martwi się o los swojego mieszkania, może o los tego drugiego? A może sama bierze udział w akcji? Roztrącam nogą garstkę rozrzuconych w kurzu, połamanych fotografii, które ulatują mi z albumu, i rozmyślam nad bezceremonialną niedyskrecją wojny.
Warszawa, 8 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Opuszczamy Wolę. Wycofujemy się na Starówkę. Posuwamy się w nocy poprzez ruiny dawnego getta, prowadząc ze sobą przeszło 50 jeńców niemieckich. Samochody całą noc woziły rannych. Jest już 3 nad ranem i panujący mrok zaczyna rzednąć. Cały nasz pochód wśród morza ruin ma w sobie posmak grozy i tajemniczości. Ponad ruinami góruje wieża Pawiaka. Stamtąd właśnie jest ostrzał i dlatego w miejscach, gdzie zwały ruin są niższe, musimy iść pochyleni. Co jakiś czas przystajemy, aby nikt się nie zgubił.
W pewnej chwili przyłączają się do nas postacie-widma. Okazuje się, że to kilku Żydów greckich na odgłos strzałów wyszło z kanałów pod gettem i proszą o pozwolenie przyłączenia się do nas. Chcą walczyć razem z nami. Między nimi jest jeden lekarz. Boże! Od tylu miesięcy ludzie ci żyli w kryjówkach pod ziemią. Wycieńczeni, ledwie słaniają się na nogach. Dajemy im wody do picia. Mam też w manierce trochę koniaku — daję im po kilka łyków. Niestety, zaczyna się rozwidniać i musimy szybko ruszać dalej. Zabieramy ze sobą nowych towarzyszy broni i idziemy naprzód.
O godzinie 6 docieramy do Starówki. W sali dawnej remizy strażackiej punkt zborny. Smętnie wyglądamy po tej nocnej przeprawie. Czekamy na rozkaz dowództwa i przydzielenie kwater... Wkrótce ruszamy dalej. Będziemy stacjonować w pałacu Krasińskich. Wszystko jedno gdzie, byle wreszcie trochę odpocząć. Może tu nie będzie tak strasznie jak na Woli. Ostatnie godziny walk na cmentarzach, wielu zabitych i ciężko rannych kolegów i koleżanek — jesteśmy już zdziesiątkowani...
Warszawa, 8 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dowiedzieliśmy się, że Niemcy przystępują do okrążenia kompleksu domów na Pradze, przeprowadzając skrupulatne rewizje w poszukiwaniu broni. Również i my spodziewaliśmy się lada dzień podobnej operacji. I tak też się stało. Z wypiekami na twarzy przybiegła do nas panna Ziuta z hiobową wiadomością, że w kamienicy są już Niemcy i lada chwila zjawią się w naszym mieszkaniu. [...] Szybko przystąpiliśmy do usuwania wszystkich „kompromitujących” przedmiotów w pokoju, chowając do skrytki. Po chwili wszyscy znaleźliśmy się w niej. [...]
Zgodnie z rozkazem Niemców wszyscy domownicy mieli zgromadzić się na podwórzu, zostawiając jedną osobę w mieszkaniu. Na schodach dały się już słyszeć głosy i ciężki tupot butów. To były kroki Niemców. Za chwilę znajdą się w naszym pokoju. Serce zamarło mi z przerażenia. Do mieszkania weszło dwóch Niemców w towarzystwie kobiety, lokatorki tego domu, która biegle władała po niemiecku. Przetłumaczyła żądanie Niemców, aby panna Ziuta podniosła pościel na łóżkach. Panna Ziuta okazała dalej idącą usłużność, wyciągając i otwierając walizki, które znajdowały się pod łóżkiem. Niemcy rozglądali się widocznie po pokoju, ponieważ w pewnym momencie powiedzieli, że u nas jest biednie, ale za to bardzo czysto. „Przewodniczka” odprowadzając Niemców, jakby natchniona dobrym duchem, zwróciła się do Niemców powiadając, że panna Ziuta mieszka sama – dając im do zrozumienia, iż nie ma po co dłużej tutaj przebywać. Skierowała się pierwsza do wyjścia, a w ślad za nią podążyli Niemcy. My w skrytce budziliśmy się z odrętwienia. Wygraliśmy jeszcze jedną stawkę o nasze życie.
Warszawa, 8 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Wreszcie utworzono patrol sanitarny. Isia zebrała stare koleżanki: Basię „Pająk”, Jankę (Gruszczyńską), Basię „Wasilewską” i mnie. Zostałyśmy przydzielone do II plutonu kompanii szturmowej por. „Prokopa”. Dowódcą jest por. „Piorun”.
Po zbiórce ustawiliśmy się przed Ministerstwem Sprawiedliwości od Podwala, czekając na rozkaz wymarszu. Por. „Piorun”poszedł na odprawę. Wrócił z majorem „Trzaską”, dowódcą naszego baonu. Major w krótkich słowach powiedział nam o zadaniach, jakie nas w przyszłości czekają. Byliśmy bardzo wzruszeni i przejęci.
Warszawa, 8 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
[...] 3. Przeżywamy całem sercem smutną tragedię stolicy. Nie mając dość słów uznania dla bohaterstwa ukochanych naszych braci, nie możemy jednak zrozumieć, kto i dla jakiego celu, mimo wyraźnego zakazu Pana Generała, wpłynął na tak tragiczną decyzję dowódcy Armii Krajowej.
Żołnierze 2 Korpusu są zdumieni i pełni oburzenia obecnym stanowiskiem naszego Rządu za to, że: wobec morderstw i aresztowań dokonywanych przez bolszewików w stosunku do żołnierzy Armii Krajowej oraz administracji krajowej, których pchnęło do współpracy z bolszewikami, Rząd Polski okłamuje opinię świata. Komunikaty Rządu głoszą o współpracy A[rmii] Kraj[owej] z armią czerwoną — omalże idylla.
4. Zamiast krzyczeć na świat cały o zbrodniach bolszewickich, Premier Rządu, Minister Spraw Zagranicznych oraz Prezes Rady Narodowej, pomijając godność Narodu, pertraktują w tej chwili ze zdrajcami Kraju. Niesłychane zakłamanie dla celów nikomu nie znanych, ani nie dających się niczem wytłumaczyć, przeraża i do głębi oburza nas żołnierzy, a przyjaciołom naszym amerykańskim i brytyjskim wytrąca broń z ręki.
Jak mogą oni zrozumieć idyllę współpracy w Kraju z bolszewikami i nasze obawy oraz wrogie nastawienie do bolszewików i zdrajców Kraju.
Proszę Pana Generała, aby przedstawił mój meldunek Panu Prezydentowi.
Uważamy, że chwila obecna jest ostatnią dla powzięcia decyzji. [Dalej tekst skreślony: Ludzie, którzy śmią pertraktować ze zdrajcami Kraju, sami stają się takimi].
Anders
9 sierpnia
Michał Zarzycki, Anders wobec Powstania, Karta nr 42, 2004.
O dziesiątej rano posterunki obserwacyjne zaalarmowały, iż u wylotu Świętokrzyskiej gromadzi się na Nowym Świecie kilkadziesiąt osób cywilnych. Pośród nich kobiety, dzieci, starcy. Między tłumem kręcą się niemieccy grenadierzy z peemami. W przewidywaniu podstępu umocniliśmy natychmiast pozycje. Jakoż istotnie podstęp nie dał na siebie długo czekać. Pół godziny później przyjechały dwa czołgi i zaczęły pchać przed sobą żywy mur ochronny z ludności. Zbliżając się ulicą Świętokrzyską w kierunku Czackiego, obsypywali nasz teren seriami z cekaemów.
Na pozycjach poruszenie. Co robić? Granatów użyć nie można. Porobimy jatki z ludzi. Strzelać? Jak tu strzelać do swoich? Nikt z nas nie przeżywał podobnej sytuacji. Co czuli ochotnicy mieszkający na Nowym Świecie i ulicach przyległych, zbiegli stamtąd w pierwszych dniach na obszar polski? Nie mają do tej pory wieści o rodzinach. Może wypadnie im strzelać do najbliższych?
Tymczasem żywa ściana była coraz bliżej. Słyszeliśmy już płacz kobiet głuszony warkotem silników czołgowych.
Nie stracił głowy i uratował sytuację por. Harnaś. Zgromadził szybko koło siebie strzelców wyborowych i polecił im sprzątnąć kilku grenadierów, którzy za tłumem i czołgami szli z pistoletami, a nawet z bykowcami, i poganiali ludzi. Jednocześnie poprzez ruiny dzielące nas od Wareckiej wysłał silną grupę, która miała wziąć Niemców w ogień boczny z mniejszym narażeniem kobiet i dzieci.
Wszystko trwało może dziesięć minut. Salwy karabinów [kompanii] „Grażyna” zmieszały się z grzechotem cekaemów niemieckich. Po chwili ujrzeliśmy, jak dwóch grenadierów padło, gryząc asfalt. Nasza drużyna podchorążego Technika wyrwała się naprzód bez rozkazu na podwórze i zwaliska gruzu za domem Świętokrzyska 12, tam otworzyła ogień boczny, narażając się zresztą nie tylko na ostrzał niemiecki, ale także na ogień owej grupy „Grażyna”, w którego polu rażenia się znalazła.
Niemcy nie zdawali sobie sprawy, jak daleko się posuniemy i do jakiego stopnia będziemy szaleńcami. Kordon grenadierów za czołgami załamał się i cofnął do Nowego Światu. Ludność, ogłuszona strzelaniną ze wszystkich stron, przerażona rannymi, których kilku padło wśród tłumu, rozsypała się na wszystkie strony, kryjąc się po załomach murów. Niektórzy biegli na nasze pozycje, w stronę barykady, którą zamknęliśmy Świętokrzyską za rogiem Czackiego. Osamotnione czołgi w obawie przed naszymi benzynówkami zawróciły i podążyły śladem grenadierów.
Warszawa, 9 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Niezapomniany, okropny i wspaniały w swej grozie widok płonącej Warszawy obserwujemy z tarasu ósmego piętra PKO. Rozszalały żywioł ognia potężnieje i zbliża się, opasuje nas coraz ciaśniejszym pierścieniem. Z całą premedytacją Niemcy wykonują swoją zapowiedź — spalenie Warszawy! Straszne! Czołgami atakują, pędząc ludność cywilną przedtem, każąc jej rozbierać barykady. Padają niewinni od kul polskich, ku chwale Ojczyzny!
Warszawa, 10 sierpnia
Pan [Brigadeführer SS Walther] Bierkamp [dowódca policji bezpieczeństwa], oświadczył, że Naród Polski znalazł się dobrowolnie w sytuacji, w której powinien powziąć decyzję, gdyż inaczej nie będzie miał nic do powiedzenia w Nowej Europie. Obłędne powstanie w Warszawie naraża Polaków na straszne następstwa. On i władze, które reprezentuje, pragnęli tego uniknąć i robili w tym kierunku wszelkie wysiłki. Ostrzegali Delegaturę Rządu, AK i inne ugrupowania polskie. Nie dało to skutku. Polacy bowiem zdecydowali się na jawną walkę z Niemcami, być może dlatego, by wzmocnić sytuację Mikołajczyka w Moskwie? Chciano bolszewikom móc ofiarować zdobytą na Niemcach Warszawę. Bolszewicy jednak takiego prezentu bynajmniej nie pragnęli — okazali też swoją prawdziwą postawę, skoro stanęli pod Warszawą i nie ruszają się z miejsca, zostawiając powstańców polskich swojemu losowi. Ale również Anglicy i Amerykanie pozostają obojętni na tragedię Warszawy. Powstańcom nie zrzucono nic, ani broni, ani amunicji. Warszawa zostawiona jest strasznemu losowi, który ją musi spotkać, skoro targnęła się z tyłu na walczącą armię niemiecką. Z miasta tego nie zostanie kamień na kamieniu! To samo stanie się z każdym miastem, które by się dało użyć do żałosnej roli dywersanta po stronie bolszewickiej, dywersanta opuszczonego zresztą przez samych bolszewików. […]
Bolszewizm przynosi zagładę Narodowi Polskiemu i kompletne wytępienie inteligencji polskiej. Niemcy nie mają zamiaru tępić Polaków, chcą nawet, by Polacy zajęli miejsce równe innym narodom w Europie, by mogli pracować i rozwijać się, jak inne narody, oczywiście pod przewodnictwem niemieckim, które jest konieczne. Jak onego czasu Prusy stały się stosem pacierzowym Niemiec ku pożytkowi całych Niemiec, tak dziś Niemcy muszą być stosem pacierzowym Europy ku pożytkowi całej Europy.
Kraków, 10 sierpnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
„Pali się świat dookoła” — tak napisał znany poeta. A tu mamy najprawdziwsze życie. Przychodzą noce rozświetlone pożarami, rozdzierane pociskami armatnimi i salwami karabinów. Niema wymowa płomieni, reflektory oświetlające Warszawę i warczące, bezkarne bombowce.
Tam walczą. Walczą opuszczeni przez cały świat. Czy rozumieją, że pomoc nie przyjdzie znikąd? Dla mnie staje się to jasne.
Warszawa, 10 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Niemieckie naczelne dowództwo pragnie uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, który szczególnie dotknie niewinne kobiety i dzieci, i wobec tego ogłasza następujące wezwanie:
1. Ludność zostaje wezwana do opuszczenia Warszawy w zachodnim kierunku z białymi chustkami w ręku.
2. Niemieckie naczelne dowództwo gwarantuje, że żaden mieszkaniec Warszawy, dobrowolnie opuszczając miasto, nie dozna żadnej krzywdy.
3. Wszyscy mężczyźni i kobiety zdolni do pracy, otrzymają pracę i chleb.
4. Niezdolna do pracy ludność zostanie ulokowana na zachodnich obszarach warszawskiej gubernii i otrzyma zaopatrzenie.
5. Wszyscy chorzy oraz starcy, kobiety i dzieci, potrzebujące opieki, otrzymają pomieszczenie i opiekę lekarską.
6. Ludność polska wie, że armia niemiecka walczy jedynie z bolszewizmem. Kto w dalszym ciągu daje się wykorzystać, jako narzędzie bolszewizmu, bez względu na to, pod jakiem hasłem, zostanie bez wszelkich skrupułów pociągnięty do odpowiedzialności.
7. Ultimatum to jest terminowe.
Warszawa, 10 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Podobno Führer wydał [1 sierpnia] rozkaz zrównania Warszawy z ziemią. [...] Jeżeli istnieje rzeczywiście taki rozkaz Hitlera, staje się dla mnie oczywiste, że poddajemy Warszawę, Polskę i całą wojnę. Porzucamy wszystko to, co utrzymywaliśmy przez pięć lat i co przed światem ogłosiliśmy jako zdobycz wojenną. Poświęciliśmy ogromne środki, zachowywaliśmy się, jakbyśmy byli panami i nie mieli już nigdy stąd odejść. Teraz, gdy musimy przyznać, że wszystko już stracone, niszczymy całą pracę i burzymy to, z czego administracja cywilna, widząca tu dla siebie wielkie zadania na polu kultury, była tak dumna i czym próbowała uzasadnić wobec świata potrzebę swojego istnienia. Jest to bankructwo naszej polityki wschodniej. Burząc Warszawę, sami wystawiamy tej polityce nagrobek.
11 sierpnia
Wilm Hosenfeld, „Staram się ratować każdego”: życie niemieckiego oficera w listach i dziennikach, Warszawa 2007.
Coraz więcej pożarów dookoła. Niemcy wprowadzili do akcji specjalne miotacze min zapalających. Ludność nadała im z miejsca nazwę „ryczących krów” albo „szaf”. Wyrzutowi pocisku towarzyszy istotnie jękliwy zgrzyt, przypominający ryk krowy lub przesuwanie skrzypiącej szafy po podłodze. Kilka sekund później pocisk, wypełniony benzolową mieszanką samozapalającą, pada z hukiem. Następuje rozprysk płynu, który rozlewa się po dachu, murze, ziemi i pali się przez dłuższy czas w wysokiej temperaturze.
W związku z tym miałem dziś południem służbę ppoż. Chodziłem z sekcją na strych naszej kamienicy, by uprzątnąć wszystkie łatwopalne materiały, przygotować piasek, wodę itp.
Na strychu nakryliśmy gruchającą parkę. Podchorążak z drugiego plutonu i przystojna łączniczka. Sytuacja była — żeby to delikatnie określić — bardzo zaawansowana. Speszyliśmy się wszyscy. Wybrnąłem z tego, oświadczając żartobliwie, iż mam rozkaz usunąć ze strychu materiały łatwopalne, ich obojga dotyczy to w pierwszym rzędzie.
Warszawa, 11 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Ktoś znalazł ulotkę zrzuconą do walczącej części miasta. Wezwanie do mieszkańców Warszawy, aby wychodzili z miasta i z białymi chustami posuwali się na zachód. Dowództwo niemieckie chce jakoby zaoszczędzić rozlewu krwi niewinnej ludności. Ulotka bez daty. Znaleziona na torach. Dodatkowy przyczynek do grozy, paniki i plotek.
Niemcy walą jak taranem w bezbronną Warszawę. Grzmi wściekła kanonada armatnia.
Warszawa, 11 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Stale siedzimy na Barokowej. Jutro mamy stąd odmaszerować, bo jest coraz goręcej. Cały dzień bombardują nas samoloty, plus minus co 15 minut. Coraz niebezpieczniejsza jest warta w bramie, bo odłamki zraniły już kilku ludzi.
Cały ten czas spędziłam w strasznie „pokojowy” sposób. Szykowałyśmy jedzenie, zmywałyśmy, szyły i tylko czasem (na szczęście bardzo rzadko) zakładamy jakiś opatrunek.
Chłopcy mieli tu dobry wypoczynek po walkach na Woli, ale aż nudne jest to czekanie tylko na bomby.
Warszawa, 11 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Radiogram
Gen. Przewłocki, Mottola,
dla — płk. Hańcza
Baza Nr 11
Na depeszę T.H. i 101715B.
1. Zrobiłem natychmiast wszystko co w mojej mocy i uzyskałem zapewnienie jak najdalej idącej interwencji.
Jesteśmy do głębi wstrząśnięci tragedią stolicy.
2. Proszę wysłać do Warszawy następującą depeszę:
„Zrobiłem wszystko, co w mej mocy, by Wam pomóc. Każdem tętnem krwi i myślą jesteśmy z Wami. Oddajemy hołd najwyższy Waszemu bohaterstwu. Serce nam się krwawi na myśl o tragedii naszej stolicy. Nie upadajcie na duchu. Bóg da, prędko przyjdzie czas, że razem weźmiemy całkowity krwawy odwet.
Anders”
12.8.44
Otrzymane 13 VIII, 22.00
Zaszyfr[owane] 13 VIII, 22.30
Nad[ane] 14 VIII, 9.17
Michał Zarzycki, Anders wobec Powstania, Karta nr 42, 2004.
Dzisiaj dostaliśmy barykadę na Jezuickiej przy Kanonii. Budowaliśmy ją właściwie sami – pod dowództwem pchor. Edka „Kańskiego” - z worków z cukrem i kaszą oraz mebli z pobliskich mieszkań i cegieł. Niemcy podpalili rano katedrę, czym wypłoszyli nas ze stanowisk wewnątrz, i ostrzeliwali nas potem jeszcze z granatników przy budowie barykady.
Nie mogliśmy nic poradzić na pożar w katedrze. Patrzyliśmy tylko w bezsilnym gniewie na palący się dach, który mógł lada chwila runąć i zniszczyć całe wnętrze. Na szczęście wieczorem ogień się zmniejszył i nie było już takiego żaru wewnątrz murów.
Warszawa, 12 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Organizujemy razem z Janeczką kuchnię dla spalonych ludzi (z baraków) i dla biednych z Żoliborza. Kuchnia będzie na placu Wilsona. Dojście do porozumienia z władzami i innymi wielkimi ludźmi powstaniowymi jest bardzo ciężkie. Odsyłają nas z każdą sprawą od jednych do drugich. Chodziłyśmy po domach, by ludzie zgłaszali zapasy żywnościowe dla kuchni — niestety, ludzie już nie mają żywności. Chodzimy do olejarni po olej. W zasadzie głupstwo i zdawałoby się czyn mniej bohaterski, aniżeli praca w łączności, ratownictwie itp. „Odznaczona w wyprawie po olej” lub „zginęła na posterunku w wyprawie po olej”. Głupstwo, a przecież jak wielką odwagę żołnierską, spryt trzeba włożyć w taką wyprawę. Normalną drogą idzie się pół godziny, obecnie musimy drogi nadkładać, by obejść koszary na ul. Gdańskiej, placówki niemieckie i wreszcie dojść od strony CIWF [Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego]. Idziemy zupełnie odkrytym polem, przez działki, głowy nasze służą nieprzyjacielowi za doskonały cel. Ilu ludzi w tej zieleni działek poległo? Następnie poprzez dziesiątki podwórzy, ludnych domów na Marymoncie, by w końcu przejść przez trzy ulice i jeden plac.
Z wieży CIWF jesteśmy doskonale obserwowane. Chodzi o to, by jednym tchem przebiec ulicę, względnie plac, zanim wartownik się zorientuje. Gorzej jest, gdy wracamy z bańkami pełnymi oleju, przecież nie można powylewać tak drogo zdobytego płynu. Biegnę pierwsza, tuż za mną pada strzał — jeden, drugi. Ludzie po przeciwnej stronie, czekający na drogę przejścia, mocno się denerwują. Zaczynam i ja drżeć z przejęcia, biegnie Janusia — no, już dobrze. W zasadzie najgorsze mamy za sobą.
Warszawa, 13 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Około 19.00 przed kwaterę [na ul. Kilińskiego] zajeżdża czołg, zdobyty tego dnia przez chłopców. Wszyscy wylegają przed bramę, wychylają się z okien i balkonów. Kto może, wskakuje na czołg, by na nim wjechać do kwatery. Wśród głośnych okrzyków: „Hurra!!!”, „Niech żyje!!!”, czołg zdobywa napotkane po drodze barykady. I nagle... Błysk, huk i setki pokrwawionych strzępów ludzkich wylatują w górę. Czołg wybuchł. Okazało się, że miał założoną bombę zegarową, która punktualnie o godzinie siódmej wybuchła. Ofiar jest masa. Ogólnie obliczają na jakieś dwieście osób. O ile chodzi o naszą kompanię, straty w zabitych są stosunkowo niewielkie (ginie podchorąży „Orlicz” [Michał Światopełk-Mirski]), ale za to rannych jest bardzo dużo.
Warszawa, 13 sierpnia
Rano, w podziemiach „drapacza chmur” [Prudential, pl. Napoleona 9] odprawiona została msza święta. Ołtarz był przykryty biało-czerwonymi sztandarami z ryngrafem. Zebrani tu, przeważnie harcerze, niektórzy z bronią, w tygrysich płachtach, polskie sztandary, polskie pieśni po tylu latach nie w ukryciu, ale głośno i oficjalnie śpiewane. Wszystko to tak nas wzruszyło, że z trudem hamowałyśmy łzy. Kiedy jednak na zakończenie, w postawie na baczność, odśpiewali gromko: Boże coś Polskę…, rozbeczałam się, nie mogąc dłużej opanować wzruszenia i szczęścia. Poczułam, że stoimy na małym skrawku wolnej Polski, wśród samych swoich, dobrych i życzliwych.
Warszawa, 13 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Do pracy przy barykadach szło się piwnicami albo przez przebite przejścia w parterowych mieszkaniach, nieraz bardzo, jak na ówczesne warunki, daleko. […] Wezwano nas „aż” na ulicę Piwną, gdzie trzeba było ustawić ceglaną zaporę w bramie numer 13, którą zaatakowali hitlerowcy. Szło się po gruzach zrównanej z ziemią ulicy Rycerskiej, a potem przez mieszkania. Szliśmy dużą grupą, gęsiego. […]
Przechodziliśmy właśnie przez jakąś kuchnię. Tęga, rozrośnięta w sobie jejmość smażyła na wielkiej patelni rumiane kartoflane placki. Kolor i zapach drażnił nasze wygłodniałe żołądki. Ale nikt nie ośmielił się poprosić o poczęstunek. Zresztą gospodyni nie zdradzała żadnej ku temu skłonności. Nagle poczułem w okolicy prawego uda dziwne gorąco. Przeraziłem się, że trafił mnie jakiś odbity rykoszetem pocisk. Chwytam się za udo i nagle słyszę za sobą głos:
— Morda w kubeł. To placek. Troszkie parzy, ale zaraz będzie git.
Rzeczywiście, wesoły tramwajarz, zabajerowawszy jakoś kucharkę, rąbnął z patelni dwa gorące placki, z których jeden wsunął mi do kieszeni marynarki. Był to najsmaczniejszy placek kartoflany, jaki miałem okazję jeść w życiu. […]
W podwórzu na Piwnej ustawiliśmy się łańcuszkiem sięgającym bramy i z rąk do rąk podawaliśmy sobie cegły ze sterty leżącej w głębi posesji. Obowiązywało zachowanie maksymalnej ciszy. Za otwartą bramą była Piwna, a na niej Niemcy.[…]
[Po południu] do piwnic [domu przy ulicy Podwale 19] wbiegli jacyś rozradowani chłopcy w powstańczych panterkach, wołając:
— Wszyscy mężczyźni na ulicę, rozbieramy barykadę na Podwalu. Trzeba wprowadzić zdobyty czołg!
Oparłem się powszechnemu entuzjazmowi, byłem zmęczony, zmoczony wodą przy gaszeniu dachów, a poza tym nie bardzo mi się chciało rozbierać barykadę, przy której budowie też pracowałem.
Postanowiłem się zadekować. Było na drugim piętrze opuszczone mieszkanie, gdzie się czasem kładłem na tapczanie nieznanego lokatora i odpoczywałem. Tak też zrobiłem i teraz. Leżę, słucham dolatujących z ulicy wiwatów rozradowanego, święcącego zdobycie czołgu tłumu, słyszę zgrzyt jego gąsienic i nagle niezwykle potężny huk wstrząsa domem, wali się na mnie stojąca obok tapczanu szafa. Wygrzebuj się szybko spod niej i myśląc, że to nalot, zbiegam na dół.
Ulica przed domem pokryta była kawałkami ludzkiego mięsa i wprost usiana kępami włosów, zginęło czterysta osób, w tym mnóstwo dzieci, które siedziały na czołgu.
Niemcy użyli szatańskiego podstępu, naładowany materiałem wybuchowym czołg, zaopatrzony w mechanizm zegarowy, podprowadzili pod barykadę i zostawili.
Warszawa, 13 sierpnia
Stefan Wiechecki, Piąte przez dziesiąte. Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1970.
Wysiedlają ulice między Targową a Wisłą. Bałagan, zamieszanie, panika. Całe rodziny z tobołami przechodzą do znajomych i krewnych w naszej części Pragi. Mężczyźni są legitymowani. Jeżeli nie mają jakichś ważnych dokumentów, są zatrzymywani i wywożeni. Wojsko otacza podobno domy już po naszej stronie. Zabierają mężczyzn od 16. do 60. roku życia. Wywożą ich podobno do Niemiec na roboty. Z naszego domu mężczyźni nie wychodzą ani na krok na ulicę.
Warszawa, 13 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Około trzeciej usłyszeliśmy dziwny gwar na ulicy. Wyszliśmy na balkon. Od Podwala jechał mały czołg, otoczony tłumem żołnierzy i cywilów. Przy którejś z barykad zdobyto czołg! Ktoś znalazł kwiaty, które podał sanitariuszce siedzącej koło kierowcy.
[...]
I w pewnej chwili nastąpił wybuch. Nie mogę uzmysłowić sobie dokładnie, co się stało. Oślepił mnie potworny, czerwony blask i ogłuszył straszny huk. Nie zdając sobie właściwie sprawy, co się stało, rzuciliśmy się w panicznej ucieczce do pokoju. Tratując wszystko po drodze, wybiegliśmy na klatkę schodową. Wszędzie unosił się pył i jakiś straszny zapach – połączenie prochu ze spalonym ciałem. Brak było powietrza. Dopiero na podwórzu usłyszałam głosy. Były to nieludzkie wycia, błaganie o śmierć lub pomoc, krzyki i płacz. Mnóstwo rannych i jakieś zdeformowane, obnażone resztki ciała ludzkiego wlokły się po podwórzu. Pobiegłam po apteczkę na górę. Jakimś cudem znalazłam ją wśród porozbijanych mebli, kawałków tynku i futryn. Czułam, że nic mi się nie stało, chociaż całe plecy miałam mokre, a sukienkę podartą od wybuchu.
Najgorsze było przeprowadzenie rannych do szpitala. Trzeba było przechodzić po zmasakrowanych ciałach i brodzić w gęstej mazi z krwi ludzkiej i kurzu. Ściany domów opryskane były krwią, z balkonów i gzymsów zwisały części ciała, wyrzucone podmuchem. Ściany niektórych domów były zawalone.
W szpitalu był straszny tłok. Ranni czekali w kolejce na opatrunki, nieraz umierając na korytarzu. Najwięcej było poparzonych. Większość prawdopodobnie umrze, bo nie ma dla nich ratunku.
[...]
Ciało jednego z żołnierzy z czołgu wybuch wrzucił na nasz balkon. Jego to krew opryskała mnie i kilka osób.
Cmentarzyk na podwórkach przy Kilińskiego 1 i 3 zapełnił się prawie zupełnie.
Warszawa, 13 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Starówka broni się, musi się bronić, żeby stan posiadania się nie zmniejszył! [...] Stare Miasto odcięte. Łączność tylko kanałami. Coraz gorsze wieści przychodzą stamtąd. W PKO wre gorączkowa praca. Nastrój minorowy wzrasta. Spodziewana pomoc nie nadchodzi. Zapasy żywności kończą się. Z chlebem najgorzej. Młyn pod obstrzałem, piekarnia Bernatowicza pod obstrzałem bomb i „krów”. Porucznik „Janek” dzielnie trwa na posterunku. Co dzień zdaje raporty, ale wali się i pali. Ofiar bez liku. Kilka moich spacerów po mieście potwierdza spostrzeżenia innych. Mogiły, barykady, leje od bomb, pożary! Granatniki walą. [...] Jestem głodna, dobrze, że papierosów nie brak.
Zdaję sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, nie dzielę się tymi spostrzeżeniami z nikim. Humor dla wszystkich i pogodna twarz. Nie boję się. Czuję wokół sympatię, każdy, choćby najsilniejszy, potrzebuje pociechy. Padają pamiętne słowa podczas audycji z Londynu: „Jeśliby pomoc nie miała przyjść, dam wam znać — Mikołajczyk”. Czuję podświadomie, że nie przyjdzie. [...] Czuję się bardzo sama i zaczynam na wszelki wypadek przegląd życia. Przyjemność sprawia mi słuchanie mszy świętej. Przystępuję do spowiedzi. Ze zdrowiem źle. Jestem słaba, kaszlę, gorączkuję. Życie w piwnicy robi swoje.
Warszawa, 15 sierpnia
Po południu od strony Okęcia na tle bardzo niebieskiego nieba pokazują się sylwetki trzech samolotów. Lecą wprost na samotny pięciopiętrowy budynek po przeciwnej stronie alei Niepodległości. Stukasy? Przyglądamy im się z lękliwym niedowierzaniem. Nagle zaczynają się zniżać i pikować wprost na dom. Warkot i gwizd silników potężnieje z każdą chwilą. Na wysokości niemalże dachu, widoczni przez szklaną kabinę piloci wyrywają maszyny w powietrze, a od każdej z nich odrywają się dwa błyszczące cygarowate kształty. Bomby.
Mija kilkanaście sekund długich jak wieczność, zatrzymane oddechy — dom stoi. Niewypały? Nie. Potężne, następujące jeden po drugim wybuchy, dym, kurz, cegły wylatujące w powietrze, walące się mury. Nic nie widać. Powietrze pełne jakiejś zawiesiny nie daje się wciągnąć w płuca. Nie pomagają mokre chustki przyłożone do twarzy. Gdy Ewa zagarnąwszy ze sobą sanitariuszki dobiegła przez jezdnię na miejsce, kurz już opadał, ale nie wiadomo było, jak zabrać się do odgrzebywania zasypanych. Bomby przeleciały przez całą klatkę schodową i eksplodowały w piwnicy. A dom, mimo że niewykończony, był już zamieszkany i lokatorzy schronili się w ogromnej piwnicy, niemającej jeszcze wszystkich ścianek działowych.
W końcu udało się Ewie znaleźć jakieś niezawalone okienko tuż nad ziemią, przez które dostałyśmy się do środka. Masakra była całkowita. Jęki wskazywały jednak, że są tu jeszcze żywi ludzie. Przez długie godziny wyciągano osobno ręce, nogi, głowy i układano na jeden stos w dole wykopanym tuż obok kamienicy. Ewa niezmordowanie kierowała całą akcją, czarna od pyłu i kurzu, czerwona od cudzej krwi. Rannych, których było niewielu, bo prawie wszyscy zginęli, opatrywała na miejscu bądź sama odnosiła do punktu sanitarnego. Krążyła tak niestrudzenie do końca akcji, aby potem asystować opatrującemu doktorowi „Hermanowi” i nakładać jeden po drugim bandaże i opatrunki.
Warszawa, 15 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Usiłowałam się zdrzemnąć po nieprzespanej nocy (po dyżurze), na naszej kwaterze na Krzywym Kole. Pociski robiły straszny hałas, leżałam na tapczanie na drugim piętrze, nie mogłam jednak usnąć. Podczołgałam się do tarasu wychodzącego na Wybrzeże Kościuszkowskie zobaczyć czołgi, które było słychać od strony Cytadeli. Nagle zachciało mi się obejrzeć zdjęcie z dziecinnych lat, które mam w plecaku w schronie, i mojego misia. Zbiegłam do piwnicy. Nagle wstrząs. Coś walnęło w budynek. Idę na górę. Już na schodach czuć pył. Drzwi wejściowe wysadzone z zawiasów. Gdy kurz opadł, wchodzę przez kuchnię do pokoju. Na tapczanie, który się zarwał, leży wielki niewypał z „grubej berty”.
Warszawa, 15 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
16-go zapaliła się znów katedra. Niemcy nie mogli dostać się do wnętrza, gdyż wszystkie wejścia były zatarasowane, jednak nie można było utrzymać stanowisk w katedrze. Z początku sądziliśmy, że uda się ją uratować, zaraz jednak zapalił się dach. Dym był tak przykry, że płakaliśmy i kaszlaliśmy cały dzień.
Staraliśmy się pomóc księżom przy ratowaniu dobytku kościelnego. Zasypywaliśmy piaskiem wejście do podziemi, gdzie ukryte są kosztowności. W ostatniej tej chwili uratowaliśmy cudownego Jezusa u Fary. Wyniosłyśmy go z Basią „Pająk” i księdzem na podwórze, skąd ponieśli go dalej podziemiami.
Warszawa, 16–18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dziś pracowałyśmy już w gmachu poczty. Przed południem było bardzo dużo pracy. Każda dzielnica ma swój worek, ale dzielnice są wyznaczone według możliwości dojścia do nich, więc trzeba się orientować, gdzie znajduje się dany numer domu, żeby do odpowiedniego worka list włożyć. Listów są setki. Te listy nie mogą czekać, są nieraz pierwszą wiadomością, że syn żyje i walczy. Równie często, że poległ. Spieszyłam się, nie byłam nawet na obiedzie. Kiedy zostałam sama, zrobiło się cicho i myszy powychodziły z dziur, przebiegały po podłodze, siadały, przyglądały mi się, zupełnie niewystraszone.
Niektóre listy są cenzurowane. Cenzura jest u pp. Góreckich. Te listy przychodzą już ze stemplem „cenzurowane”. Mamy też nasze stemple poczty polowej, a także różne stemple harcerskie. Kilkoma my stemplujemy, a niektóre listy przychodzą już z innymi stemplami. Po skończonej pracy podstemplowałam kilka pocztówek i kopert naszymi stemplami. Schowam na pamiątkę, będą dla Zdzicha, bo on zbiera znaczki.
Warszawa, 17 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dziś przyszła partia chłopców z Kampinosu. Są głodni, obdarci i niektórzy dosłownie bosi. Pytam się, czy to ma być pomoc dla Warszawy. Przynieśli ze sobą trochę broni automatycznej, więc tylko to jest cenne. Sami strzelać nie umieją — przynajmniej przyda się naszym.
My stale chodzimy sypać barykady, kopać rowy. Są wyznaczone dyżury nocne do kopania rowów. Metr po metrze wygrzebuje się ziemię, by ułatwić łączność między poszczególnymi placówkami. W tej chwili już jest bardzo ciężko przejść przez ul. Krasińskiego. Przez Słowackiego jeszcze czołgi przejeżdżają, okropne, złowieszcze, dla pewności strzelają na jedną i drugą stronę ulicy. Przy Harcerskiej są stale potyczki, podpalanie samochodów nieprzyjacielskich. [...]
Zdajemy sobie sprawę, że powstanie skończy się fiaskiem — odpowiedzialność ponosić będzie całe społeczeństwo, więc przynajmniej w tej chwili nie siedzieć bezczynnie, tylko mieć świadomość, że jeżeli mnie będą „bić”, nie będzie to bez podstawy. Nie powoływałyśmy się na żadne funkcje wykonywane w podziemiu, tylko podałyśmy swoją przynależność organizacyjną. Muszę zaznaczyć, że nie należącym do AK było ciężko zdobyć jakiś przydział — a przecież nie tylko AK, ale i cywilna ludność oddawała swą krew na barykadach, w rowach, oddawała żywność, bieliznę, koce; musiała milczeć i wszystko chwalić.
Warszawa, 18 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Dni, w które nie mam służby, spędzam przeważnie na Długiej. Pomagam w szpitalu lub punkcie opatrunkowym. W wolnych chwilach po służbie chodzimy do łaźni. Jest w niej jeszcze woda, gdyż znajduje się w suterenie. Jest to największy luksus, na jaki nas stać.
W szpitalu na Długiej jest coraz gorzej. Ranni leżą na korytarzach, w podziemiach i na wszystkich piętrach. Palił się już dach i kiedyś całe rano gasiliśmy pożar. [...] Niemcy stale rzucają bomby zapalające.
Na szpitale zajęto wszystkie większe sklepy, restauracje i parterowe mieszkania. Przybył bardzo duży transport rannych od Jana Bożego. Przeważnie są to cywile i nikt się nimi nie zajmuje. Chodzimy do nich z Zosią, naszą medyczką, i zorganizowałyśmy im opiekę spośród ludności cywilnej. Żadna z sanitariuszek nie ma czasu dla cywilów.
Warszawa, 18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Szare postacie podnoszą się nagle. Jest ich dużo, bardzo dużo. Szturm. Pocisk unieszkodliwia nasz karabin maszynowy. W takiej chwili! Rzucamy granaty. Robi się szaro od pyłu. Huk rozrywa uszy. Naprzeciwko naszej pozycji pędzi susami kilku hitlerowców. Strzelamy oszczędnie. Mało amunicji. Znów granaty. Tym razem ostatnie. Ogromny blok walącego się muru ląduje na głowach paru nacierających. Granat wrzucony do wnętrza naszego pokoju toczy się poprzez próg i wybucha w korytarzu. Na moment głuchnę. Nie słyszę nawet własnych strzałów.
Wpadają. Chronimy się do korytarza. Porucznik „Wagner” ciężko ranny w rękę. Zmieniam gwałtownie magazynek. Przebiegamy w prawo. W drzwiach następnego pokoju natykam się na czarnego jak diabeł szwaba. Strzelam pierwszy. Zgina się i powoli, jak na zwolnionym filmie, osuwa się na podłogę. Serie odpryskują tynk nad głową. Chwytam automat zabitego i strzelam w głąb pokoju. Nadbiega jeszcze paru powstańców. Cofamy się do dalszych sal. Strzelec „Chwast” przybity bagnetem do podłogi. Obok niego esesman z wywalonymi na zewnątrz jelitami. Obaj żyją.
Warszawa, 19 sierpnia
Janusz Kozłowski, W baonie, Warszawa 1970.
Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie [czerniakowskim]. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.
Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. […] Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio [Ryszard Zienkiewicz] wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców. […]
W bloku [przy ulicy Morszyńskiej 5] panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany. […]
Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.
Warszawa, 19 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Tej nocy, z 19 na 20, nasze dowództwo urządziło atak na Dworzec Gdański. Oczywiście, atak się nie udał. Z kompanii biorącej bezpośredni udział w ataku wróciło kilku żołnierzy. Reszta zabici, nie zdołano nawet z szyn kolejowych pozbierać swoich rannych. Dla wielu rodzin ciężki smutek i żałoba. Jaki cel miał mieć atak? Nie wiadomo. Bez armat, czołgów i dostatecznej ilości broni automatycznej.
Warszawa, 20 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Radiogram z Cairo
Otrzym[ane] 20 VIII, g[odzina] 16.00
Gen. Anders — Depesza Nr 4478 z Londynu:
Proszę rozważyć, czy depesza Pana Generała do Kraju może być przekazana w tej formie. Zawiera ona ustępy ce pomocy, za które Kraj mógłby mieć później żal do Pana Generała. Mam na myśli oświadczenie co do dokonanej skutecznej interwencji oraz słów zachęty do oporu, podczas gdy Warszawa oczekuje zrzutów, zrzutów i jeszcze raz zrzutów. Wilson [naczelny dowódca sił alianckich] i Slessor [dowódca brytyjskiego lotnictwa], jak już Panu Generałowi wiadomo, ponownie wstrzymali loty nad miastem dla polskich i dla brytyjskich załóg, ze względu na poniesione straty kilkunastu samolotów. Od trzech dni Polacy mają pozwolenie jedynie w okolice Warszawy, Anglicy jedynie w południowo-zachodni obszar kraju. Odcięta Warszawa co dzień domaga się zrzutów na Śródmieście. Meldowałem osobiście do W[ilsona] i S[lessora], by nie wysuwali argumentów strat, bo cóż oznaczają straty kilkunastu samolotów wobec perspektywy upadku Warszawy i grożącej rzezi obrońców i ludności cywilnej. Najbardziej władze centralne zasłaniają się skiem W[ilsona] i S[lessora]. Niech Pan Generał nie ustaje ze strony swej w naciskach. Dotychczas okazana pomoc jest kroplą w morzu, zrzuty muszą być ciągłe, bez względu na wysoki procent strat.
Naczelny Wódz
Rozszyfr[owane] 20 VIII, g[odzina] 17.30
[Dopisek odręczny] Dołączyć depeszę D[owód]cy Korp[usu] do Kraju
Michał Zarzycki, Anders wobec Powstania, Karta nr 42, 2004.
Wyszliśmy, gdy było już ciemno. Długą, przez Teatr Miejski i Daniłowiczowską doszliśmy do Banku Polskiego. Tam przesiedzieliśmy całą noc w dużej sali na parterze. Część chłopców była rozstawiona na stanowiskach, ale noc przeszła cicho. [...]
Od rana zaczęło się bombardowanie. Na szczęście bomby padały gdzieś dalej, ale kazano nam przejść na korytarz bliżej schronu, gdyż część budynku była do pierwszego piętra zniszczona. O 11-ej dużo osób poszło na Mszę św. do pobliskiej kaplicy na terenie Banku. [...] W pewnej chwili nadleciały znów samoloty. Wybuchy były bardzo silne i blisko. Po chwili przyniesiono wielu rannych, pomiędzy którymi był i ksiądz. Bomba trafiła w ołtarz podczas Podniesienia.
[...]
Tymczasem Niemcy przypuścili szturm. Walka toczyła się już w salach i korytarzach gmachu. Żołnierze ze stałej obsady, którzy mieli odpoczynek, zaczęli wiać. Punkt opatrunkowy się zwijał. Kucharz biegał w rozpaczy, gdyż właśnie przygotował świetny, niedzielny obiad!
Posłano po pomoc i amunicję, ale dowództwo odmówiło. Wkrótce jednak przyszedł mały oddziałek, z dziesięciu ludzi, nawet dobrze uzbrojonych, ale tylko na jedną godzinę.
[...]
Dla podniesienia psychiki walczących „Antoni” kazał dawać obiad. Chłopcy wpadali po jednym na chwilę, aby tylko zdążyć przełknąć trochę „świątecznego” obiadu.
Warszawa, 20 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Noc dzisiejsza też była monstrualna. Granaty rozrywają się po całym Żoliborzu, wzniecają te granaty jakieś takie wyjące urządzenia albo, jak tu ludek określa, „przesuwacze szaf”. Rannych moc. Chłopcy wychodzą na działki każdego wieczora z sygnalizacją; oczekują zrzutów. Noc za nocą mija, nikt nie nadlatuje, a noce są gwiaździste i bez wiatru. Szkoda, szkoda pięknych serc naszej młodzieży, mości panowie zbankrutowani!
— Ty w dupę jebana, twój mąż w Londynie siedzi i wino popija, a nam nie wolno na działce kartofli poryć dla dzieci! — krzyczy baba z Marymontu do żoliborzanki, właścicielki działki.
— Aby cię pierwsza bomba nie minęła — ta jej odpowiada. […]
Jaskółki wczoraj odleciały. Wróble przepłoszone, a gołębie, te nasze gołębie ze Starego Miasta, rozbite na drobne rodzynki, gonią przestraszone tu nad naszym zadymionym niebem żoliborskim, zapuszczają się nad Wisłę, dochodzą nad Żerań i wracają w dym i żar polichromii staromiastowej; tam, też nad dymami, krążą bombowce szwabskie, bombardują i pyrkoczą do uciekinierów z „broni pokładowej”. To się ładnie nazywa, ta „broń pokładowa” — z niej to rudy wyjebek niemiecki zabija, wirażuje wśród gołębi — gołębie zwinniejsze — już są znowu tu, pojedynczo, trójkami, a tam nowe pożary, pali się Warszawa od Gdańskiej po Mokotów.
Warszawa, 22 sierpnia
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Wczoraj wieczorem dano mi znać, że kanałami przeszedł porucznik „Prut”* ze Starówki i szukają mnie z Janeczką. [...] „Prut” jest mocno zmartwiony sytuacją na Starówce i twierdzi, że lada dzień się poddadzą lub szturmem ich wezmą. Oczywiście, o tym nie wolno mówić i my z Janusią za nic nie podzieliłybyśmy się z nikim tą wiadomością; za to czeka więzienie — a na co zda się szerzenie „depresji moralnej” wśród społeczeństwa? [...] „Prut” opowiada, że MP [„Miecz i Pług”] szykanują na Starówce, mimo że Starówka jest w znacznej mierze broniona przez MP. [...]
Katedra nie istnieje. Odbywały się w niej najcięższe walki. Goliaty i Tygrysy wjeżdżały do wnętrza. Walka toczyła się o każdy załom muru, po prostu o każdą cegłę. Starówka jest jedną ruiną. Napisałam kartkę do Mietka. „Prut” się spieszy, otrzymali trochę broni i amunicji z Żoliborza. [...]
Milczymy i zaciskamy zęby. Nie cieszą nas opisy w komunikatach o nadzwyczajnym bohaterstwie dwunastoletnich chłopców, o butelkach z benzyną unieruchamiających czołgi nieprzyjaciela — wiadomo, że stać nas na poświęcenie i bezimienną śmierć. Pragniemy, by była inna ta „próbka wolności”. Smuci nas, żeśmy nie dorośli do samostanowienia o sobie, do władzy nad sobą. Nie stać nas jeszcze na dobrą władzę cywilną, na samorząd. W wojsku też różnie się dzieje. Jedni coś skonfiskują, czasem ukradną, a żołnierz głoduje i głoduje. [...] Generał „Bór” mówi nam, że świat cały wie o bohaterstwie Warszawy — bodajby bohaterów nie było tylu, a więcej lepszych polityków.
Warszawa, 23 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Nareszcie znaczny sukces przerwał fatalną serię porażek ostatnich dni. Centrala telefoniczna przy ulicy Zielnej zdobyta po wielu bezskutecznych próbach. Dziewięciopiętrowy budynek mocnej konstrukcji panował nad całą dzielnicą, trzymając pod nieustannym ostrzałem Zielną, część Marszałkowskiej, plac Grzybowski, gdzie od zapalających pocisków z Telefonów spłonął kościół Wszystkich Świętych.
Atak trwał dwie doby. Przedwczoraj Niemcy wywiesili na wieży żółtą flagę, oznakę ostatecznego niebezpieczeństwa. Na to pozycje niemieckie z Ogrodu Saskiego wzmocniły ostrzał naszych terenów. Nacierający na telefony, nie widząc innego sposobu, zdecydowali się podpalić budynek miotaczami ognia. Gdy pożar rozprzestrzenił się na parterze, Niemcy przenieśli się na wyższe piętro, skąd stopniowo ich wyłuskano. W sumie wzięliśmy 121 jeńców różnych formacji, zdobyliśmy dużo broni, amunicji, a co najważniejsze — ulica Zielna odetchnęła. Szkoda tylko, że sukces osiągnęliśmy w taki właśnie sposób. Cieszymy się przecież ze spalenia własnego domu.
Ponadto powstańcy zdobyli w tych dniach browar Haberbuscha i Schielego na Woli oraz składy Hartwiga na Towarowej. Niemiecka załoga restauracji „Żywiec” na Marszałkowskiej podpaliła kamienicę i wycofała się na Dworzec Główny.
Według doniesień Londynu Polacy trzymają w chwili obecnej jeszcze 40 procent miasta.
Warszawa, 23 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Jest coraz gorzej. Teraz już systematycznie sztukasy bombardują rejon Rynku od 8 rano do 8 wieczór, co kwadrans — 4 razy na godzinę. Lecą 3 samoloty i zniżają się tuż nad domem, wypuszczają 3 bomby i odlatują. Już wiadomo, kiedy który dom będzie bombardowany — robią to po kolei. Mnóstwo zasypanych cywilnych. Między innymi wynieśli zabitą młodą kobietę z domu narożnego przy Celnej. Jej dzieci słychać przez ścianę — jeszcze żyją — dwóch małych chłopczyków zasypanych. Po dwóch godzinach zastałam na mojej kwaterze dwa małe trupki (dwa i trzy latka) pod workiem — nóżki wystawały. Ciotka chłopców przyszła do kuchni i opowiadała mi, że jak ich odkopią, to ona będzie ich wychowywać; nic nie wie, a ja nie mam siły jej powiedzieć. Boję się, że przez uchylone drzwi zobaczy.
Stare Miasto jest piekłem. Takie dziś miałam straszne myśli — chwilami wydawało mi się, że to nie rzeczywistość, tylko straszny sen.
[…] Na Podwalu po obu stronach, nawet w sklepach od ulicy leżą ranni — nogi im wystają na chodnik na ulicę — nie mieszczą się, usta spieczone proszą wody. Ohydnie cuchnie ropa. To niemożliwe, żeby tak było naprawdę — może jednak śni mi się to wszystko i obudzę się z ulgą? Pod krzywą latarnią w bramie pełno rannych, zupełnie nagich — poparzeni. Wołają wody: „Panienka — Wasser”. Myślę: „Co mnie taki Niemiec obchodzi?” Okazuje się, że to nie Niemcy, tylko Żydzi węgierscy, ci zwolnieni z Gęsiówki — pomagali naszym. Poparzyła ich „szafa” zapalająca.
Warszawa, 23 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Siedzimy na placówce przy ulicy Wilanowskiej, przedpołudnie zeszło dosyć spokojnie. Od czasu do czasu ostrzeliwują nas z broni maszynowej z ulic Dworkowej i Willowej. Gdzieś z tamtej strony siedzi dwóch „wolnych strzelców”. Walą dranie jak w tarczę, widocznie mają celowniki lunetowe. Robią to z istną precyzją niemiecką — bez względu, czy spostrzegą jednego z naszych, grupę sanitarną, kobiety, dzieci. Szkoda, że nie możemy stąd wypatrzyć tych gniazdek.
Teraz siedzę w oknie i bezradnie patrzę na taką scenę. Dosyć daleko przed nami, przez otwarte pole idzie kobieta z dzieckiem na ręku. Jest za daleko, by ją ostrzec, zresztą już weszła w pole strzeleckich popisów Niemców. Przez lornetkę widzę wyraźnie, jak seria poszła jej koło nóg. Kobieta przystanęła, rozglądając się niespokojnie. Zaraz następna seria, widać bliższa, gdyż ta pada szybko na ziemię. Dziecko zrywa się i ucieka jeszcze parę kroków i przewraca się. Dymki unoszące się z suchej ziemi wskazują miejsca pocisków. Kobieta stara ukryć się za snopem zżętego zboża, lecz szybko wraca po dziecko. Łapie małe na ręce i biegnie do następnego snopa, a kule biją dookoła. W biegu upuszcza chustę czy pled, lecz już po niego nie wraca. Jeszcze parę chwil i chroni się za murem na wpół rozwalonego domku. To polowanie nie udało się.
Warszawa, 24 sierpnia
Cały szpital na Długiej mieści się już tylko na parterze i w piwnicach. Ludzie leżą na ziemi w zupełnych ciemnościach i bez powietrza. Jest potwornie gorąco, słychać tylko jęki i błaganie o pomoc. Gdy schodzę tam w wolnych chwilach, to nie mogę nadążyć, tyle jest roboty przy tych biedakach. Rany im gniją i są pełne robactwa, gdyż opatrunki zmienia się co kilka dni. Często gdy ktoś umrze, to leży kilka godzin na posłaniu, nim ktoś to zauważy. Trupy wynoszą uwolnieni z Gęsiówki Żydzi na podwórze, gdzie przykryte ledwie papierem, otoczone rojem much, leżą znów do czasu, aż znajdzie się dla nich miejsce na grób.
Warszawa, 24 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Wróciliśmy na Racławicką. Ranek jest spokojny. Tak się już jakoś ułożyło, że Niemcy dają znać o sobie dopiero po południu. Tak jest i dzisiaj. Około czternastej słychać pierwszą „krowę”, czy jak kto woli „szafę”, a jeśli kto woli naukowo, to rakietowy miotacz min. Ma on jedną dobrą stronę, że się sam zapowiada, czyli „nakręca”. Najpierw słychać przeciągłe wycie: aaech, aaechch, aech, eech, aech — pięć razy, po tym szum nadlatujących pocisków: fiu, fii, fiiu, fi, a w końcu dopiero: bachch, baach, babach i cisza, tylko snopy dymu czarnego, a tam gdzie padł pocisk zapalający — duży słup ognia. Poza trafieniem, najbardziej nieprzyjemny jest podmuch, wywalający drzwi, okna, ściany.
Warszawa, 25 sierpnia
Gdy wyszedłem potem przed klatkę [bloku przy ulicy Morszyńskiej 5], na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej [Branickiej]. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nim było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. […] Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.
Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegała z noszami, a później — tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.
Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”
Warszawa, 25 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Badanie naszych jeńców; zajmowaliśmy się dzisiaj tylko żandarmami. Przesłuchiwaliśmy ich pojedynczo: imię, nazwisko, miejsce pochodzenia, zamieszkania. Od kiedy w Polsce, na jakim stanowisku, co robili?
Same niewiniątka. Jeden jest stolarzem z zawodu, więc przez cztery lata pobytu w Warszawie pracował w stolarni przy budowie skrzynek. Pomyśleć tylko — feldfebel żandarmerii. Jakby mało mieli niewolników do czarnej roboty. Drugi znów, jakiś tam Scharfürher SS, był kucharzem. Po prostu gestapowiec kucharz. Spędził wojnę w sposób niewinny zgoła, nad sznyclami i kotletami.
Badanie prowadził podchorąży Rymwid. Jest u nas najstarszy. Ma grubo po trzydziestce. Zna dobrze niemiecki. Fason trzymał wspaniale.
Po wysłuchaniu tych bzdur pyta owego esesowca, czy wie, co to jest Oświęcim? Nie, nic o tym nie słyszał. Skoro nie słyszał, Rymwid dał mu swojego szturmowego Mausera do powąchania. No tak, słyszał o tym. Podobno pod Krakowem jest jakiś obóz o tej nazwie, ale bliżej nic odpowiedzieć nie umie. A czy w łapankach brał udział? Nie, nie brał udziału. Musiał potem zrobić dziesięć przysiadów z rękami na karku, wreszcie przyznał się, że widywał łapanki „z daleka”. A w egzekucjach brał udział? Odpowiedź również przecząca. Dopiero po dobrym kopniaku poniżej krzyża wyznał, że raz był „niedaleko” egzekucji. Gdy dla zachęty dostał znów po karku, dowiedzieliśmy się, że nie strzelał, ale doprowadzał ofiary na rozstrzał.
Warszawa, 25 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
I na co to całe przedsięwzięcie powstańcze? [...] Dzielnica za dzielnicą się poddaje. Nie istnieje Wola, Powązki, Mokotów, Powiśle, Marymont (cały spalony), Starówka w gruzach. Pozostały: Żoliborz i Śródmieście. Musimy bronić honoru powstańca. Honor ten leży pogrzebany na wszystkich podwórkach domów, przy ulicach, placach. Szeregi mogił co dzień rozkwitają w parku Żeromskiego. Przynajmniej Ci mają sporo zieleni i nikt po nich nie depcze.
Warszawa, 26 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
26 sierpnia o 10.55 Churchill przybył w towarzystwie gen. Alexandra do dowództwa Korpusu. Por. Lubomirski sporządził z rozmowy ze mną następujący protokół.
[...]
Churchill: Nie byliśmy przygotowani do akcji nad Warszawą, ale obecnie czynimy, co jest w naszej mocy, by dać pomoc drogą lotniczą.
Anders: Bolszewicy od trzech lat ciągle nawoływali do powstania. Posuwając się w głąb Polski, zwiększyli jeszcze swoją w tym kierunku propagandę, ogłaszając niedawno, że już są na przedmieściach Warszawy. Lecz od chwili wybuchu powstania, tj. od 1 sierpnia, zupełnie zamilkli i ani palcem nie ruszyli, by Armii Krajowej okazać najdrobniejszą pomoc.
Churchill: Wiem o tym dobrze, nawet Amerykanie zgłosili gotowość lotów z Anglii na Warszawę (50 lotów) z lądowaniem na terenie sowieckim w Połtawie.
Dodał również, że Rosjanie mają zaledwie 30 kilometrów do Warszawy i że nie mieliby żadnych trudności w niesieniu pomocy, podczas gdy Anglicy muszą lecieć aż 780 mil z baz włoskich. [...]
Anders: Nasz żołnierz ani na chwilę nie stracił wiary w Wielką Brytanię. Rozumie, że przede wszystkim Niemcy muszą zostać pobite i wykona każde zadanie prowadzące do tego celu. [...] Ale do Rosji nie możemy mieć zaufania, gdyż ją dobrze znamy i zdajemy sobie sprawę, że wszelkie oświadczenia Stalina, iż chce Polski wolnej i silnej, są kłamliwe i fałszywe. Pragną naszych ziem wschodnich, aby nas łatwiej zniszczyć i przeniknąć głębiej do Europy, którą chcą skomunizować. Sowiety, wchodząc do Polski, aresztują i wywożą w głąb Rosji, tak samo jak w roku 1939, nasze kobiety i dzieci, rozbrajają żołnierzy naszej Armii Krajowej, rozstrzeliwują naszych oficerów i aresztują naszą administrację cywilną, niszcząc tych, którzy przeciw Niemcom bezustannie od roku 1939 walczyli i walczą. My w Warszawie mamy nasze żony i dzieci, ale wolelibyśmy, by raczej zginęły, aniżeliby miały żyć pod bolszewikami. My wszyscy wolimy zginąć walcząc, aniżeli żyć na klęczkach.
Churchill (bardzo wzruszony, stanęły mu łzy w oczach): Powinniście mieć zaufanie do Wielkiej Brytanii, która nigdy was nie opuści — nigdy. Wiem, Niemcy i Rosjanie tępią cały wasz najlepszy element, szczególnie sfery intelektualne. Głęboko wam współczuję. Ale ufajcie, my was nie opuścimy i Polska będzie szczęśliwa.
26 sierpnia
Władysław Anders, Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939–1945, Londyn 1983.
Armaty na wschodzie niestety umilkły. Naszych mężczyzn wzięli Niemcy wprost z pracy, szybko i bez komentarza.
Opakowane tobołami plątałyśmy się między Ratuszową i Letnią. Zdawałoby się, że cała żeńska połowa podwórka zmieniła koczowisko. Od czasu do czasu przysiadałyśmy na kamieniach i czekałyśmy. Nikt nie udzielał informacji. Do koszar spędzano coraz to nowe grupy mężczyzn z sąsiednich ulic i domów.
[...]
Zaciskam pięści i patrzę. Ktoś tam zdecydował łaskawie, że nasi mężczyźni, jako zabrani wprost z pracy, a więc bez żadnego ekwipunku, będą wychodzić po pięciu pod konwojem w celu pożegnania się z rodziną. Nareszcie rozwarły się wrota. Wydało się nam, że widzimy ich po raz pierwszy w życiu. Spokojni, poważni, jacyś nagle dojrzali i... zażenowani.
Warszawa, 26 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Przed nami klasztor i mur Łazienek. Nasza drużyna zajmuje parter i pierwsze piętro narożnika. Nagle, skądś z bliska, pada strzał i nasz chłop pada z rozbitą głową. [...] Na podwórzu sprawdzanie drużyn. Niespodziewanie wali granatnik szkopów, a pocisk rozrywa się tuż za jedną z drużyn, która stoi w dwuszeregu. Robi się jatka. Odłamki, gruz i szkło ranią stojących. [...] Przed nadejściem patrolu sanitarnego pomagam robić pierwszy opatrunek. [...] Trzeba ich poprzenosić pod dach.
A tu alarm! Na stanowiska! Natarcie tyraliery Niemców, ze wsparciem dwóch czołgów! Są od nas o 120 metrów. Rozpoczynamy ogień. Niemcy odpowiadają nam. Lufy dział czołgowych wolno zwracają się w naszą stronę, mierzą, ogień z jednoczesnym hukiem, trzaskiem muru, drzewa. Kurz przesłania widok. Robi się gorąco.
Wzywam „pancerszreka” [Panzerschreck — niemiecka rakietnica przeciwpancerna]. Ustawia się w oknie, mierzy, celuje. Czołgi jak na dłoni. Strzał! Nic nie wypala, drugi nabój — nic, nie wypala. A czołgi suną wolno i walą. Obsługa zdenerwowana, zdejmuje machinę ze stanowiska, sprawdza zapalnik iskrowy i — nagle huk! Bydle rąbnęło wewnątrz pokoju, w ścianę, przy której stałem ze strzelcem „Jurem” [Włodzimierzem Borowym]. Czułem, jak mnie unosi coś w górę i rzuca o biurko, potem dym, huk i okropny szum w uszach. Podnoszę się z trudem i sprawdzam, czy jestem cały — brak furażerki.
Tymczasem kłęby dymu i huku opadają o tyle, że widzę kolegę leżącego w kałuży krwi. Dźwigam go — żyje, krew leci z szyi. Prawa ręka zwisa na strzępach kombinezonu. Wpadają koledzy i wynoszą go. Obsługę wyrzuciło na klatkę schodową. W ścianie widnieje wielka dziura. Ja nie słyszę. Podchodzę do okna i dopiero widzę, że czołgi bez przerwy walą w nasze stanowiska. Z pomocą nadchodzi Piat [angielski gratnik przeciwpancerny], gdyż „pancerszrek” uległ uszkodzeniu. Piat wali bez przeszkód, lecz niestety za blisko. Tymczasem tyraliera niemiecka załamuje się, Szkopi kryją się za czołgi, wycofują się. [...] Ja jestem jak na filmie niemym, gdyż nic nie słyszę, tylko szumi ciągle.
Warszawa, 27 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 177.
Radiogram
Londyn — Naczelny Wódz gen. broni Sosnkowski do rąk własnych
Melduję, że w czasie natarcia Korpusu w dniu 26 sierpnia odwiedził mnie w Kwaterze Polowej Premier [Winston] Churchill. Rozmowa trwała 45 minut. Rozmawiał na tematy polityczne najbardziej nas obchodzące. Powiedziałem Mu otwarcie wszystko to, co nas nurtuje. Z przebiegu rozmów jestem zadowolony.
Pobyt Premiera w Korpusie wpłynął w wysokim stopniu dodatnio na morale żołnierzy.
Poruszyłem z Premierem, a także osobno w dniu 24 sierpnia z Marszałkiem Broock[iem], sprawę pomocy dla Warszawy. Obydwaj zapewnili mnie, że pomimo wyjątkowo wysokich strat i trudności będzie zrobione wszystko, co jest możliwe.
Anders
27 VIII 44
Orzym[ane] 29 VIII, g[odzina] 16.30
Zaszyfr[owane] 18.55
Michał Zarzycki, Anders wobec Powstania, Karta nr 42, 2004.
Radiogram
Londyn — Naczelny Wódz gen. broni Sosnkowski do rąk własnych
Na depeszę 4478:
Dziękuję i bardzo proszę Pana Generała [o] wycofanie depeszy poprzedniej i wysłanie do D[owód]cy Armii Krajowej następującej depeszy:
„Nie ma słów, które by mogły wyrazić nasze uczucia i podziw dla Waszego bohaterstwa. Przeżywamy każdem tętnem krwi tragedię stolicy. Od początku robiliśmy i robimy wszystko co w naszej mocy, by pomóc Wam w dostarczeniu broni. Wasze bezgraniczne poświęcenie i niespotykane w historii bohaterstwo stolicy musi wstrząsnąć sumieniami wszystkich uczciwych ludzi i narodów.
W marszu naszym żołnierskim do Polski jesteście dla nas wzorem potęgi ducha.
Wierzymy głęboko, że z Waszego poświęcenia oraz przelanej krwi żołnierskiej na wszystkich szlakach do Ojczyzny powstać musi Polska niepodzielna, naprawdę wolna, naprawdę niepodległa, taka jaką ma w sercu każdy uczciwy Polak.
Anders”
Otrzymane 28 VIII, g[odzina] 10.00
Zaszyfr[owane] 13.15
Michał Zarzycki, Anders wobec Powstania, Karta nr 42, 2004.
Ogromną kolumną szli ulicą 11 Listopada, Targową, do Kijowskiej. Na Dworzec Wschodni. Po bokach niewielu żołnierzy, a za to tłum kobiet i dzieci. Nie bronili. Wymieniłam nawet kilka zdań z Jóźkiem. Pocieszał siebie i mnie, że jadą tylko na roboty...
Byłam też na dworcu. Wpuszczono nas na perony. [...] Nie było wiadomo, kiedy transport ruszy. Miałyśmy jeszcze wrócić z obiadem. Niestety, na dworzec już nas nie wpuszczono. Nad tłumem kobiet wytrząsał się jakiś brutalny oficer. Mówiąc prawdę, nie dziwiłam się temu zarządzeniu. Ten tłum kobiet był najmniej karnym zbiorowiskiem na świecie. Tłoczyły się, krzyczały jak oszalałe. [...]
Na widok kłębów pary z ruszającej lokomotywy, rozległ się wielki płacz i szloch. Mdlały, dostawały konwulsji.
Warszawa, 28 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Zaprowadzono nas na Nowomiejską. Przed jednym z domów był duży lej od pocisku artyleryjskiego. Koło niego leżało kilku zabitych żołnierzy i cywilów, odrzuconych pod ścianę. W najbliższej bramie uderzył nas straszny widok. W półcieniu, jaki w niej panował, ujrzałam dwie dziewczyny w panterkach leżące w wielkiej kałuży krwi. Jedna, z obydwiema nogami urwanymi do kolan, ostatkiem sił trzymała kikuty w powietrzu, aby ich nie opierać o brudną posadzkę. Skrwawiona była zupełnie. Jakaś koleżanka wstrzykiwała jej morfinę. Nie zakładano jej opatrunku, bo przyszli już ze szpitala z noszami, aby je zabrać. Dziewczyna powtarzała: „Ja chcę żyć, ratujcie mnie”. Założyłam naprędce opaski uciskowe i owinęłam kawałkami płótna. Obok – jeszcze gorszy widok. Na kolanach klęczącej kobiety leżała druga dziewczyna – bez rąk i nóg. Była jeszcze przytomna. Matka jej – gdyż przypadkiem była przy niej – błagała nas, aby jej dać tylko morfiny. Nie pozwalała zakładać opatrunków - „aby jej nie sprawiać jeszcze bólu”. Szeptała do nas, że to już agonia, bo dziewczyna nie miała już prawie krwi. Biedaczka płakała strasznie, powtarzając: „Mamusiu, ja umieram”.
Warszawa, 29 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Na Brzozowej siedziałyśmy 24 godziny. Cały dzień podchodził jeszcze czołg. Biegałyśmy z posiłkami, czołgając się właściwie pod niskimi barykadami, które raczej przypominają jakieś marne okopy.
Po powrocie do Ministerstwa wyczułam jakieś dziwne podniecenie. Mówiono tajemniczo o przebiciu się oddziałów do Śródmieścia. Od kilku dni wiadomo było, że opuszczamy lada chwila Starówkę, nikt jednak nie wiedział, którędy. Do tej pory mówiono o kanałach, teraz jednak tą „niehonorową drogą” – jak mi ktoś tłumaczył – miano ewakuować tylko część wojska i rannych. Reszta wojska, a za nim ludność cywilna, przebije się górą – przez Ogród Saski.
Nie wierzyłam tym pogłoskom. Opuścić Stare Miasto? Tak długo i krwawo bronioną placówkę? Wydawało mi się to zupełnie niemożliwe.
Warszawa, 30 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Kanałami przechodzą do nas ranni ze Starego Miasta. Twierdzą, że tam będą jeszcze walczyć, że tylko rannych wysłali. Od 5 rano nosiłyśmy im wodę, układałyśmy na prowizorycznych posłaniach, zmieniłyśmy opatrunki. Umieściłyśmy ich w podziemiach „drapacza” [Prudential, pl. Napoleona 9], w byłej kaplicy. Przyszło około 200 osób. Dowiedziałam się, że front naszego domu stoi, ale piętra, zwłaszcza górne, są zniszczone (mieszkaliśmy na IV piętrze). Po południu sprzątałyśmy dla nich kwatery po drugiej stronie Marszałkowskiej. Cieszyli się, gdy widzieli harcerzy, zwłaszcza ci z oddziałów harcerskich. Wielu z nich, widząc nasze krzyże, prosiło, żeby im na mundurach wyhaftować chociaż lilijkę. Spełniłyśmy ich prośbę, jak umiałyśmy.
[…] Na Nowym Świecie u wylotu Wareckiej patrzę, podnosi się klapa od włazu do kanału i wychodzą znowu dziesiątki rannych, ledwie żywych, ze Starego Miasta. Nie wiedzieli, gdzie są i gdzie mają pójść, więc musiałam ich zaprowadzić. Szli strasznie wolno, co kilka kroków siadali i odpoczywali. Byli tacy apatyczni, zrezygnowani i śmiertelnie zmęczeni.
Warszawa, 31 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dziś rano zapowiedziano już „oficjalnie”, że wieczorem wyruszy pierwsza partia do kanału. Mieli tam być mniej ranni ze szpitala, ranni chodzący oraz część sanitariatu.
Niestety wskutek złej organizacji nikt do wieczora nie wyszedł. Wszyscy czekali na podwórzu Ministerstwa od obiadu – bez skutku. Zmęczeni są teraz bardzo, gdyż nie pozwolono im się kłaść, a niektórych nawet dłuższe siedzenie męczy. Samo ubieranie jest dla wielu męką – gdy na przykład mają odłamki w nogach, a muszą przecież włożyć do kanału jakieś buty.
Wielu się denerwuje, że „nie zdąży”. Rzeczywiście z innych oddziałów już prawie wszyscy ranni są ewakuowani.
My – zdrowi – stale się jeszcze łudzimy, że może nie będziemy potrzebowali przechodzić do Śródmieścia, bo nadejdzie wreszcie pomoc...
Warszawa, 31 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po pół godzinie przedstawiono mi dowódcę oddziału. Mam prowadzić ludzi ze zgrupowania „Wigry” — około 50 osób. Stoimy pod murem, czekając na rozkaz wejścia do kanału. Samoloty bombardują prawie bez przerwy. Dookoła, tuż za ścianą, trwa walka. Właz jest silnie ostrzeliwany. Wreszcie dostaję znak. Ruszamy, skacząc kolejno. Zeszłam pierwsza, czekam więc dość długo. Są już wszyscy. Proszę, żeby odliczyli. Klną, nie chcą słuchać.
[...] Po dłuższej chwili decydują się. Mówię, że nie wolno palić żadnych świateł, nie wolno rozmawiać. Głos słychać na pół godziny przed nami. Muszą iść jeden za drugim, nie zostawać i nie wyprzedzać się. Proszę o zachowanie spokoju.
Ruszamy. Po kilku metrach ktoś zaczyna kląć. Zapalają latarki. Robi się coraz większy harmider. Zatrzymuję się i usiłuję ich uspokoić, ale nie tak to łatwo. Idzie 50-osobowa grupa. Po raz pierwszy znajdują się w kanałach. Są przemęczeni i obojętni na wszystko. Chcą się tylko stąd jak najprędzej wydostać. Nie mogę dłużej prowadzić takiej bandy. Jesteśmy już chyba pod terenem niemieckim. Co robić? Nikt nie ma zamiaru słuchać. Nie wiem sama, skąd się to bierze. Podnoszę głos i, przekrzykując całe towarzystwo, wrzeszczę:
— Do cholery, banda cywilów, czy co? Nie rozumiecie, jak się do was mówi? Milczeć natychmiast, a nie to pierwszemu gadającemu palnę w łeb!
O dziwo, poskutkowało. Czyżby się zlękli? A może po prostu wstyd im się zrobiło. Zapanowała cisza. Możemy iść dalej.
[...] Znaki są bardzo wyraźne, nie ma wątpliwości, gdzie skręcać. Za rogiem sprawdzam, czy są wszyscy. Trochę się rozciągnęli, gdy szłam szybciej. Teraz dochodzą. Idziemy dalej. Od przodu napływa fala świeżego powietrza. Podaję do tyłu, że już dochodzimy. Słyszę westchnienie ulgi. Już właz.
Warszawa, 1 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Jest niedziela. Msza święta w holu, godzina siódma rano. Pod koniec nabożeństwa pierwsze bomby. Nikt się nie ruszył. Śpiewamy Boże, coś Polskę. Ledwo skończyło się nabożeństwo, rozszalał się atak. I tak już trwało do wieczora. Dwanaście godzin bez przerwy. Piekło kompletne. Cały budynek [PKO] chodzi, nieustający jazgot strzałów, wybuchy bomb i ten „cielak”! Schodzą z górnych pięter na dół. Twarze wystraszone, nerwowe. Podrywają się na głos: „Pali się drugie piętro!”. Idziemy ratować. Łańcuch stworzony z ludzi do podawania wody. Co i raz ktoś wpada, przynosząc straszne wiadomości z miasta. Alkazar! Znikąd pomocy — radio zamilkło, bo prądu nie ma!
Warszawa, 2 września
W piwnicy [bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. […] Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?
Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle Raaausss!” […]
Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczowi, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. […]
Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dookoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu.
Warszawa, 2 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Zaczął się drugi miesiąc Powstania. Na tamtym brzegu rzeki tysiącami giną ludzie, a domy palą się jak pochodnie. Nad miastem w dzień wiszą ciemne chmury dymu, a w nocy jest jasno, jak gdyby świeciły niezliczone słońca. Nie widać już nawet tych dwóch czy trzech sztandarów, które powiewały z najwyższych budynków. Chodzą słuchy o zbliżaniu się bolszewików. Niemcy powysadzali słupy tramwajowe i elektryczne wzdłuż całej alei Waszyngtona i na Wale Miedzeszyńskim.
Biorą kobiety do kopania rowów i stanowisk na placach za kościołem. Mnie też o mały włos nie złapali, ale mamusia mnie „wymigała”.
Warszawa, 2 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Po szóstej wyszliśmy na Długą. Tutaj tłum zalegał całą szerokość ulicy i pobliskie ruiny. Zwątpiłyśmy w ogóle w możliwość przejścia do kanału. Co gorsza, że było tu jeszcze mnóstwo rannych i sanitariuszek. Szeregi żołnierzy i cywilów stały od Placu Krasińskich aż po Barokową i dalej.
Gdy uprzytomniłam sobie, że o 7-mej nadlecą, jak co dzień, samoloty i zaczną bombardować i strzelać z broni pokładowej, wiedziałam, jaka będzie masakra. Co gorsza, że nie było sposobu, aby tego uniknąć. Do kanału nie wpuszczono tymczasem nikogo, gdyż Niemcy podpalili w nim benzynę.
Niedaleko usłyszeliśmy pojedyncze karabinowe strzały. Kilku chłopców pobiegło obsadzić najbliższe barykady, aby nie dopuścić do obstrzału na Długą.
Zbliżała się godzina siódma.
Punktualnie co do minuty zwarczały niedaleko samoloty. Tłum zafalował. Zaczęto pchać się do domów, w ruiny lub chociaż bliżej ścian. Ranni, podtrzymywani przez sanitariuszki, kulili się jak najniżej, zasłaniając głowy rękami. Nikt nie chciał jednak opuścić miejsca, z którego miał się wydostać kanałami na wolność.
[...]
Po 15 minutach nastąpił następny nalot. Powtarzały się one teraz już regularnie. Po każdym z nich wybiegałyśmy ogłuszone i zamroczone na ulicę, gdyż przy rosnącym niebezpieczeństwie zaczęto wpuszczać do kanału.
W międzyczasie dużo cywilów wystraszonych nalotami powróciło do swych nor, woląc czekać w nich na Niemców niż zginąć w ostatniej chwili od bomby. Widziało się też żołnierzy przebierających się w cywilne ubrania. Nie wytrzymali oni już nerwowo i zrezygnowali z możliwości uratowania się.
Jakiś gruby człowiek w cywilu stanął na występie muru i zaczął wołać, starając się przekrzyczeć tłum: „Żołnierze! - to zdrada. Jesteśmy już otoczeni! Przebierajcie się i chowajcie, bo tymi kanałami nikt z nas się nie wydostanie!”.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Miałyśmy iść kanałem krótszym, na Daniłowiczowskiej. Był on stary i bardzo niski. Żydzi robili nam kijki do podpierania się, gdyż podobno miejscami kanał ten był wysoki tylko na 90 centymetrów. Chłopcy wiązali sznury z niemieckich flag, powyciąganych z jakich składów. Mieliśmy iść trzymając się tej linki, aby się nie pogubić i nie zabłądzić.
[...] Nie palono nigdzie świateł, gdyż Niemcy byli już bardzo blisko i stale strzelali z granatników. Przyłączono nas do jakiegoś oddziału, za nami szła jeszcze garstka AL-owców.
[...]
Miasto było nie do poznania. W tej części nie byłam od kilku dni. Ilość zbombardowanych domów powiększyła się znacznie. Dużo z nich paliło się jeszcze, co dawało w nocy niesamowity widok.
W ciszy posuwaliśmy się naprzód. Od czasu do czasu słychać było strzał z karabinu lub huk granatnika. Poza tym miasto wydawało się wymarłe i tylko trzask płonących belek przerywał groźną ciszę.
Do Daniłowiczowskiej szliśmy około godziny. W gruzach, wśród ciemności, stale się ktoś gubił, pozostawał w tyle lub wywracał się. Małe dziewczynki z kuchni miały całe nogi pokaleczone od upadków, gdyż nie były przyzwyczajone do chodzenia po gruzach.
Przez Daniłowiczowską przebiegaliśmy pod obstrzałem. Niemcy mieli nas jak na dłoni przy świecącym księżycu i rakietach. Na szczęście nikt nie został ranny.
[...]
Byliśmy pierwszym oddziałem, który miał przejść tej nocy przez kanał, spodziewano się zatem, że zejdziemy niedługo.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dołączyłam do oddziału, gdy stali już wszyscy pod ścianą Sądów i kolejno biegli do kanału. Część dziewcząt już poszła, przede mną stały Irena i Zosia, od których dzieliło mnie kilku chłopców lekko rannych. Zawiązałyśmy sobie chustki na głowy, aby w razie pożaru w kanale przy położeniu się w wodzie nie zapaliły się włosy. Wszyscy chłopcy zrobili to samo – rozdałyśmy im cały zapas chustek trójkątnych.
Była godzina dziesiąta rano. [...]
Przeżegnałam się i pobiegłam schylona. Przy samym włazie, nie zwracając uwagi na bzykające kule, stał młody podchorąży z pistoletem w ręku. Bronią tą odstraszał cywilów pchających się między żołnierzy. Przy samym otworze zawahałam się. Cywil przede mną gramolił się wolno po klamrach. Bałam się, że będę mu stąpać po rękach.
Naokoło wlotu kanału utworzył się jakby wał z porzuconych plecaków, koców, walizek i papierów. Podchorąży pilnujący porządku kazał nieraz rzucać rzeczy zbyt obciążonym, aby potem nie tworzyły zatorów w kanale. Nade mną pokiwał głową powątpiewająco, gdyż rzeczywiście z plecakiem i dwoma torbami z trudem weszłam do włazu.
Wyczułam pod nogami haki i zaczęłam się spuszczać. Na dole szumiała woda. Schodziłam jak mogłam najszybciej, gdyż następny deptał mi prawie po rękach. Na dole stał jeszcze niezdecydowany cywil. Krzyknęłam, aby schodził z drogi. Gdy wreszcie zniknął w otworze z boku, zeskoczyłam na dół.
Prowadziły stąd dwie drogi. Między nimi przelewała się woda, sięgająca do kostek. Linka, wzdłuż której mieliśmy posuwać się w kanale, prowadziła w otwór na prawo. Zrobiłam krok z podwyższenia, na którym stałam, i zanurzyłam się w wodę po kolana. Uspokojona, ruszyłam naprzód.
Nie widziałam nic, tylko słyszałam szum wody i kroków i czułam w ręku linę. Pomacałam ściany naokoło i wyczułam oślizgłe cegły sufitu kilkanaście centymetrów nad głową, przechodzące łagodnie po bokach w ściany, odległe na długość ręki. Pomyślałam, że czasem woda wypełnia cały kanał... posuwałam się wąskim przejściem poziomym, od którego odchodziły rozchylone ścianki kanału.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Szliśmy dość długo, nim zatrzymano nas przy pierwszym włazie. Obawiano się granatów niemieckich. Po pewnej przerwie posuwaliśmy się wolno i możliwie cicho przez mały krążek światła padający z góry.
Otwory te następowały co pewien czas. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał marszu, opieraliśmy się o ściany kanału, poprawiając ciężkie torby. Chłopcy prawie wszyscy mieli karabiny, wielu niosło jeszcze amunicję. Zmęczeni byli coraz bardziej. Co chwila ktoś wyrzucał przedmioty najmniej potrzebne ze swego plecaka, byle donieść ukochaną i tak ciężko wywalczoną broń. Pod nogami wyczuwaliśmy stosy koców, ubrań, amunicji, przez które trudno było czasem przejść. Potykaliśmy się i ślizgali. Stale jakieś porzucone linki plątały się naokoło nóg.
Podczas postojów następowała cisza, przerywana tylko pluskiem wody. Po chwili jednak zaczynały się szepty, przechodzące w głośne rozmowy. [...] Chwilami poziom wody podnosił się powyżej kolan – pod wpływem wejścia do kanału nowej partii. Panikarze jednak zaczynali zaraz wszczynać alarm. Na szczęście woda nie podniosła się wyżej i raczej opadała.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Przechodziliśmy teraz przez zbieg kanałów – wielką, trochę wyższą halę, w której zapalono latarki i świeczki. Ujrzeliśmy wtedy na występie muru nosze z ciałem żołnierza, zmarłego w kanale. Leżało też tu trochę broni i amunicji. To słabsi zostawili, licząc, że może ktoś jeszcze zabierze.
Chłopcy byli jednak tak zmęczeni, że z trudem ciągnęli nogi. Nie odpoczywali przecież już dość długo.
Weszliśmy teraz pod Śródmieście. Kanał był tu niższy. Trzeba było iść ciszej, chociaż światło można było palić. Przechodziliśmy pod schronami pełnymi szwargocących Niemek. Gdy stawaliśmy, można było rozróżnić poszczególne słowa. Odpoczynki były o tyle przykrzejsze, że musieliśmy stale schylać głowy.
Kanał stawał się coraz niższy, ale pocieszano nas, że „już niedługo koniec”. Szliśmy teraz coraz wolniej, ale gotowi byliśmy wszystko znieść wobec bliskiego końca. Ostatni odcinek wydawał się najdłuższy. Nawet ja musiałam porządnie schylać głowę, a cóż dopiero chłopcy!
Nagle – kilkanaście kroków przed sobą – ujrzałam światło. Stale ktoś wspinał się szybko po klamrach, przesłaniając na chwilę wylot włazu. Teraz dopiero zobaczyłam, że kilka metrów przede mną idzie Zosia.
Gdy doszłam do włazu i spojrzałam w górę, zobaczyłam czyjąś uśmiechnięta twarz. [...] Czyjeś mocne ręce wyciągnęły mnie na jezdnię. Wokoło stali ludzie, oglądając nas jak dziwolągi. [...]
I nagle uderzyło mnie coś dziwnego i nieoczekiwanego – cisza. Nie słychać było już stałego szumu wody w kanale ani samolotów i bomb, jak kilka godzin temu. Ludzie chodzili spokojnie po ulicach, domy miały szyby, niedaleko zaś stała mała, „filigranowa” barykada na Nowym Świecie. Widać było, że budowano ją bez pośpiechu, porządnie – i właściwie niepotrzebnie.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatycznie drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu [przy ulicy Morszyńskiej 5] lub resztkach murów tego bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś? […]
Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę. […]
Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest [i walczy twój brat] Antek.”
Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. […]
W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek, siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła i ja sięgnąłem po mięso.
Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: „Skąd? Z jakiej dzielnicy?” […]
Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.
Warszawa, 3 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Piekło zaczyna się i u nas. Dostałyśmy rozkaz, by się spakować i czekać w korytarzu domu, w którym mamy kwaterę. Trwa okropne bombardowanie pociskami wszelkiego kalibru. Chciałam wyjść na ulicę z apteczką, ale mi nie pozwolono. A na placu Napoleona huk nieustanny rozrywających się pocisków, ogień, krzyki, nawoływania szukających się członków rodzin, jęki rannych, na wpół oszalali ludzi biegną bez celu, byle dalej. W zasypanych bramach co silniejsi wydostają się po trupach, po rannych i żywych, tratując z całą bezwzględnością słabszych, by cali od stóp do głów popielaci, z czerwonymi strużkami krwi uciekać, nie wiadomo często dokąd i po co.
Warszawa, 3 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Za pięć czwarta zeszłam na pogrzeb porucznika i podporucznika. Weszłyśmy dwójkami. Prawie wszyscy byli już na miejscu. Stanęłyśmy pod kasztanem, zamykając podkowę. Po chwili porucznik „Kłos” wydał rozkaz: „Całość baczność, z karabinami wystąp”. Dwóch żołnierzy wystąpiło i stanęło przy świeżo wykopanych dołach. Inni wnieśli dwie trumny — białe, świeżo zrobione. Postawili je na ziemi. Zaczyna padać coraz bardziej; jest zimno, wiatr wieje, robi się ciemno, nieprzyjemnie. Pogoda prawdziwie jesienna. Jeden z żołnierzy występuje i w imieniu wszystkich oddaje cześć poległym kolegom. Mówi kilka słów. Nie ma w nich rozpaczy ani żalu. Jest tylko wielka gotowość do dalszej walki o wolność i chęć pomszczenia wszystkich, nie tylko tych, którzy zginęli w czasie Powstania, ale i tych, których zabrał nam Pawiak, Szucha, Oświęcim i inne podobne miejsca katorgi.
Ksiądz odprawia ostatnie modlitwy, a potem mówi kilka słów. Mówi o podłości Niemców, o ich barbarzyństwie. Oni potwierdzają jego słowa; nad gruzami kościoła Św. Aleksandra świszczą kule. Czerwone błyski przelatują stale na tle szarego nieba. To z BGK [Banku Gospodarstwa Krajowego] walą w kierunku Wiejskiej. Ksiądz kończy słowami pełnymi wiary w zwycięstwo i w tym momencie robi się jasno. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przebijają się przez chmury, ale trwa to bardzo krótko. Znowu robi się ciemno, pada rzęsisty deszcz. Żołnierze podchodzą do trumien, biorą je na pasy i spuszczają w głąb świeżych mogił. Gdzieś z dala słychać Marsza żałobnego Chopina. W takt tego marsza idziemy wolno, jedni za drugimi, każdy zatrzymuje się na chwilę przed grobami i rzuca garść ziemi na trumny poległych.
Warszawa, 3 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dolny Żoliborz „szafy” zupełnie zmasakrowały. Na niektórych ulicach nie ma domów, nie ma drzew, ogrodów. Jest jedno zagrabione pole i gdzieniegdzie sterta gruzów. „Szafy” miały taką siłę, że wywlekały ludzi z domów, trupy wyrzucały na ulicę, odzierały z ubrań... Na Krasińskiego, gdzie Loruś kwateruje, wpadł pocisk z „szafy” na podwórze i z miejsca kilkunastu żołnierzy i sanitariuszek położył trupem. Jest coraz ciszej. Życie nam się ścieśnia do piwnic. [...]
Na Żoliborzu są czynne jakieś trzy–cztery studnie. Pierwszeństwo przy wodzie mają szpitale, wojsko, a później ludność cywilna. Ludzie więc stoją po kilka godzin w ogonku na otwartej przestrzeni. Nie wiem, skąd nieprzyjaciel wie, gdzie są studnie, w każdym razie w ciągu dnia walą pociski w te miejsca bez przerwy. Ludzie padają jak muchy, giną dzieci, wyrostki, bez wyboru. Najgorsze, że nieprzyjaciel strzela pociskami zapalającymi. Dużo jest pożarów, kilka razy płonął kościół, dom ZUS-u... Właściwie najbardziej bohaterska obrona Straży Ogniowej przy braku sprzętu i wody jest bezskuteczna. Nieprzyjaciel ogromnie ostrzeliwuje kanały, rzuca przy większych otworach granaty, pociski zapalające. Chce uniemożliwić nam wszelką łączność. Obecnie jest bardzo ciężko przejść kanałami. Jest dużo wypadków, że w nocy z włazów wyciąga się ciężko rannych, poparzonych, trupy.
Warszawa, 4 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Niebywałe wrażenie przy wyjściu z PKO. Brama rozwalona, wokoło szkielety popalonych, dogasających domów. Na ulicy Świętokrzyskiej idzie się po rumowisku ze zwalonych domów na wysokości połowy piętra, na Jasnej na wysokości pierwszego piętra. Pełno niewypałów. Ciemno — tylko światło dogasających pożarów pozwala na uciążliwy cichy marsz po tych zwaliskach z cegieł i belek. Koszmarny marsz!
Docieramy do Alei. Przejście dogodne — nie strzelają. Rów wykopany w poprzek — trzeba schylić się dobrze i przebiec. Tak, po tej stronie Alei inny świat. Idę ze zdziwieniem, patrząc na domy stojące w zadumie z ciemnymi oknami, z — o dziwo! — nie wybitymi szybami. Ludzie normalnie mieszkają — śpią w swoich mieszkaniach. Jakie to wydaje się dziwne, po miesięcznym gnieżdżeniu się w piwnicy, po spaniu na twardej podłodze w brudzie i zimnie!
Warszawa, 4 września
Gmach PKO po paru bombach, które zawaliły część stropów, zaczął się palić. Trzeba było ewakuować cały szpital — chyba jeden z większych powstańczych szpitali. [...] Nasza nowa kwatera mieściła się w wielkiej Sali [kina „Palladium”], gdzie pracowały przeróżne instytucie, biura, gdzie nocowały oddziały, gdzie przez całą dobę przewalał się tłum, gdzie każdy zajęty był swoją służbą. [...] Gdy ewakuacja szpitala PKO została zakończona, przyszedł do mnie jeden z lekarzy z zapytaniem, czy nie zechciałybyśmy obejść z nim jeszcze raz całego szpitala, aby sprawdzić, czy nie pozostał tam ktoś żyjący, ponieważ ewakuacja odbywała się dość nerwowo. Oczywiście poszłyśmy.
Było coś niesamowitego w tym obchodzie. Z latarkami zeszliśmy w puste podziemie. Wszędzie nieład — ślady pospiesznej ewakuacji. W wielu salach na łóżkach pozostali zmarli — czasem w niesamowitych pozach. Doktor dla pośpiechu wyznaczył każdej z nas inne sale. Trzeba było wchodzić do każdej i oświetlając latarką łóżko po łóżku — szukać, wołać. Tak przeszliśmy wszystkie pomieszczenia aż do granicy pożaru. Nikogo nie znaleźliśmy. Z ulgą znalazłam się znów na górze wśród strzelaniny i huku.
Warszawa, 5-6 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Po kilku dniach radości przyszły najcięższe chwile: nieustające przez 48 godzin bombardowania ulicy Jasnej, Czackiego, Świętokrzyskiej. Niemal wszystkie domy płonęły. PKO długo pozostawało nietknięte, ale w końcu i ten dom zaczął się palić. Ratowaliśmy wszyscy, podając z rąk do rąk kubły piasku i wody. Druga bomba wpadła przez otwór windy do schronu — nie pomogły mocne żelazobetonowe stropy pokrywające głębokie podziemia.
Z piątego na szóstego września opuściliśmy gmach PKO, aby poprzez Aleje Jerozolimskie, nocą, przez kilka godzin, wolno, kilkunastometrową kolejką ludzi, w absolutnym milczeniu — dostać się na drugą stronę Alej. Po ostatnich dniach bezustannego bombardowania, po bezsennych nocach i dniach, bez jedzenia od wielu, wielu godzin, zamiast jęku rannych, trupów na ulicy i walących się ścian — zobaczyłam miasto, gdzie ulicami normalnie poruszali się ludzie, gdzie stały normalne domy, gdzie panowała pozorna cisza. Tak, to była oaza — można było się umyć, najeść, położyć się spać.
Warszawa, 5-6 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Deszcz ulotek. Z wielkim wyrozumieniem wytykają nam Niemcy bezsens Powstania i polską naiwność. Nasi pozorni przyjaciele pozostawili Warszawę swemu losowi. Niemcy są o wiele szlachetniejsi. Wybaczą Polakom ich bunt i obiecują, że każdemu poddającemu się powstańcowi darują życie...
Warszawa, 5 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Byłam dzisiaj z Janusią u Niusi Żółcińskiej w szpitalu. Właściwie ja w ogóle nie znosiłam nigdy szpitala, a już obecnie zupełnie nie mogę patrzeć na niektóre rzeczy. Rowami doszłyśmy na Krechowiecką. Znać, że to droga do szpitala, bo strzępy krwi ludzkiej jak śmiecie leżą na ziemi, przy drodze, na podwórzu szpitala. Leżą strzępy odzieży, kawałki ciała. Na podwórzu kopie się w szeregu mogiły tych, co odeszli. W korytarzu leżą na noszach ranni, czekający na opatrunek. Jakieś drzwi z ciemnego korytarza prowadzą nas do piwnic, w jednej z nich leży Niusia.
Podłoga piwnicy zasłana siennikami, na których pokotem leżą ranni, ciężej, słabiej — mężczyźni, kobiety. Nie ma miejsca. Środkiem, pomiędzy siennikami trzeba noga za nogą sunąć, by przejść do chorego. To drażni i denerwuje chorych. [...]
Przez małe okienko sączy się światło. Ja nie mogę już dłużej wystać. Przykro mi, że stoję tu, wśród tych nędzarzy życia, jeszcze zdrowa i silna. Czuję, że się czerwienię. Wycofujemy się z Janeczką.
Wiadomo jest nam wszystkim, że nie ma zupełnie środków sanitarnych, dezynfekujących (spirytus się wypija), bandaży. Już kilka wypadków było śmiertelnych, gdy po trepanacji czaszki czy innych ciężkich operacjach, bandażowało się chorych papierowymi bandażami i później następowało zakażenie.
Pytam się, kto za to wszystko — za krew, mogiły — weźmie odpowiedzialność. Czy zaczynając powstanie nie wiedziało się o stanie posiadania?
Warszawa, 6 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Wody nie ma. Chodzimy po nią na ulicę Równą całymi procesjami. Co by było, gdyby wybuchł pożar?
Korzystamy w dalszym ciągu z dziur wybitych między domami. Możemy chodzić już ulicami, ale te przejścia są widocznie z natury rzeczy drogami właściwymi. Nawyk, poczucie bezpieczeństwa? Kto wie?
O godzinie 5.15 padły niedaleko naszej posesji dwa dużego kalibru pociski, rozbijając mieszkania w sąsiednim domu. Wydaje mi się, że nie ma żadnej zmiany, a przecież jest kilka osób zabitych i rannych. Między innymi również żołnierz niemiecki, pilnujący pracujących przy barykadzie koło naszego domu.
Warszawa, 6 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Dziś słyszeliśmy [na Żoliborzu] dzwony z Warszawy, dzwoniły 30 minut (z ocalałych jeszcze kościołów) — różnie to ludzie tłumaczą: zawieszenie broni, jakaś rada narodowa niemiecka podobno prosi o zawieszenie broni. […] „Co znaczą te dzwony?” — dookoła takie pytania. Może to któryś z kościołów żegnał się z tym światem — a ze stolicą szczególnie. Stolica też żegna wszystkich, już jej widzieć nie będziemy. […]
Budy targowe rozbierają. Zgliszcza dookoła. Nocą ryjemy okopy. Wszystkie rodzaje broni są czynne — siedem plag świata! A z Londynu frazesy. Ukraińcy grasują na Marymoncie i przy Dworcu Gdańskim. Co jedzą ludzie w Warszawie? Czerwonka i inne tyfusy są tu też. Czym leczyć, gdzie leczyć i jak leczyć, skoro wszystkie szpitaliki są natychmiast ostrzeliwane z armat, bombardowane z powietrza? Lotnictwo niemieckie nieustannie grasuje nad Warszawą, że też nie ma jednego pościgowca do tych sukinsynów! Hej! Trzy mocarstwa. Kiedyś ze wstydem chodzić będziecie po tym świecie. W grobach dziecięce głosy, krew i puls. Z ojczyzny naszej pył i dym. Z ojczyźniaków groby, na grobach zapylone kurzem bombowym kwiaty, kwiaty.
Warszawa, 7 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Od pewnego czasu narasta wielki konflikt między ludnością cywilną a wojskiem. Chodzi o kolejki przy studniach. W okolicy znajduje się kilka punktów, skąd można pobierać wodę. Niektóre są tak blisko linii niemieckich, że można tam sięgnąć granatem. Kolejki tasiemcowe, po sto, a nawet więcej osób. Niektóre studnie często wysychają. Trzeba czekać kilka godzin, aż znów zbierze się woda.
Wojsko ma oczywiście pierwszeństwo. Już to doprowadza do zwad. Trudno się dziwić komuś, kto czeka ze swoim wiadrem dwie, trzy godziny, że widok coraz to nowych kotłów z kuchen wojskowych, napełnianych poza kolejką, wyprowadza go z równowagi.
Aby uniknąć nieporozumień, komendant placu ogłosił godziny pobierania wody dla wojska i cywilów. Nic to jednak nie pomogło. Ze wstydem przyznać muszę, iż wojsko powszechnie nadużywa swej sytuacji i bierze wodę, kiedy chce. Dziś byłem świadkiem brutalnego zachowania się kilku żołnierzy, którzy mimo protestów tłumu przepychali się do studni nie inaczej, niż uczyniliby to żandarmi niemieccy. Jeden groził nawet pistoletem.
W ogóle istnieje nadal ten nieszczęsny podział na wojsko, które ma wszędzie pierwsze miejsce, nawet tam, gdzie na to nie zasługuje, i na cywilów, którzy muszą wszystko znieść i wszystkiego wysłuchać. A przecież cywile trwają w mieście na równi z wojskiem, nie posiadając jego przywilejów.
Obserwowałem wielu chłopców, tych w wieku 18-19 lat, którzy najliczniej zasilili szeregi, a którzy z wyraźną satysfakcją wykorzystują te swoje rzeczywiste czy urojone prawa i zachowują się wręcz ordynarnie, bezczelnie. Wytłumaczyć to sobie można tylko tym, iż polskiego wojska nie pamiętają, od pięciu lat jedynym mundurem, jaki rzucał się im w oczy, był mundur niemiecki. I niemieckie zachowanie wobec ludności nieraz podświadomie — chcę w to wierzyć — naśladują. Istotnie stosunek wojska do ludności, która w 90 procentach takich zajść ma rację, przypomina często w ostatnich tygodniach stosunek armii okupacyjnej do ludności podbitej. Nam wszystko wolno, cywile, cicho! Tymczasem cywilów w Warszawie w istocie rzeczy już nie ma.
Warszawa, 11 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Znowu trzasnęło kilka bomb. Tym razem w ósemkę [pl. Trzech Krzyży 8]. Biegniemy tam. Jest i straż ratownicza, ale robota bardzo ciężka, ponieważ wszystkie wejścia są zawalone i zupełnie nie można dostać się do piwnic. Tymczasem wydobywają z parteru ludzi, którzy stali w sieni. Same trupy. Z bocznych oficyn wydobywa się rannych. Wszyscy są bardzo zszokowani. Nie wiedzą, gdzie są i co się z nimi dzieje. Przeprowadzamy ich do schronu, a dla ciężko rannych zostawiamy miejsca na sali. Najgorzej, że do piwnicy w środkowej oficynie nie można się dostać.
[…] Widzę maleńki otwór w murze, dopiero co wybity. Ledwo można się wcisnąć. Wciągają mnie do środka. Jestem w piwnicy. Prawie zupełnie ciemno od kurzu. Kilku ludzi pracuje przy słabym świetle latarek. Wykopują ludzi spod gruzów. Obraz zupełnie makabryczny. Leży kobieta. Nogi ma jeszcze przysypane. Pod nią jej dziecko ośmioletnie już nieżywe, a ona dogorywa. Nad nią czyjeś ręce, nogi, palce, nie wiadomo do kogo należące. Jak jej pomóc, jak ratować — można zupełnie zgłupieć. Wysyłam Kasię [Kujawską] po kamforę, a tymczasem przykładam jej zwilżoną chustkę do ust. Wreszcie mamy strzykawkę, ale jak na złość igła niedrożna. Kasia biegnie po drugą igłę. Tak czarno od kurzu, że można się udusić. Jeszcze kilka nadludzkich wysiłków i wreszcie kobietę wyciągnięto. Teraz przeciąga się ją przez dziurę w murze — jest na świeżym powietrzu. Kładziemy ją na noszach. Usiłuję zrobić zastrzyk, ale tym razem igła zgina się. Co za pech. Czym prędzej niesiemy ją na salę. Przynosimy niestety trupa. Kładziemy na korytarzu. Leży tam nie sama. Jest już kilku zabitych, wszyscy spod ósmego.
Warszawa, 11 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Wchodziliśmy do kanału o godzinie 12, pojedynczo, z uzbrojoną obstawą z przodu i z tyłu. Zabroniono rozmawiać i palić światła. Wejście do kanału było tak zamaskowane, że nikt nie orientował się, gdzie się ono znajduje, na jakiej jesteśmy ulicy. Po zejściu do ciemnego otworu stanęłam na desce, z której trudno było zejść do wody sięgającej do pasa. A tu ciemno, trudno się orientować, jak głęboko i jak wysoko. Skoczyłam na oślep do wody. Oczywiście pośliznęłam się na śliskim dnie, upadłam i skąpałam się po szyję w wodzie. Potem szłam wolno za innymi z rozstawionymi na całą długość rękami, dotykając palcami ścian kanału, co pozwalało łatwiej utrzymać równowagę i orientację co do kierunku. Nierówne, okrągłe, śliskie dno powodowało dość częste upadki, zwłaszcza że było zupełnie ciemno i niebyło nic widać. Woda szumiała, a ciągnięcie nóg po niej potęgowało ten szum.
Co pewien czas stawaliśmy i szeptem odliczaliśmy. W niektórych miejscach pokazywano nam światełka w odnogach kanału. Były to włazy pod aleją Szucha, nad którymi stali Niemcy. Te odcinki przechodziliśmy pojedynczo. Potem zaczęły się różne budowane przez Niemców przeszkody, w których nasi saperzy robili przejścia. Miejscami poziom wody gwałtownie się wznosił, w innym miejscu prąd był tak silny, że zwalał z nóg i zmywał. Trzeba tam było przy pomocy liny wciągnąć się na pomosty pochyłe i śliskie, umieszczone nad poziomem wody. Godziny wlokły się nieskończenie. Jeszcze drewniana barykada zasłaniająca całkowicie przejście, u szczytu której był wyrąbany otwór. Jakim cudem, z ciężkimi tobołkami, pochwycona przez kogoś dostałam się na górę i przecisnęłam otworem — nie wiem. Pod koniec jeszcze szeroki słup wody lejący się z siłą z góry i przytłaczający do dna, przemoczył nas całkowicie. Ostatni odcinek stanowił mały kanał, przez który przechodziło się w kucki. Na szczęście był suchy. Te otwory, liny, ułatwienia — to dzieło naszych saperów.
Gdy podchodziliśmy do wyjścia, nie mieliśmy siły samodzielnie wyjść z włazu. Dwóch silnych żołnierzy wyciągało nas pod pachy. Ziemiste, zielonosine cery były wynikiem zatrucia wyziewami, zmęczenia i przemarznięcia.
Warszawa, 12 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dzień wstał wśród świstu, łomotu, warkotu samolotów.
Mały chłopak w sąsiedniej kamienicy podobno wyglądał oknem, gdy wpadł odłamek i urwał mu głowę. Ktoś drugi, w innym domu — zabity. Nie mogę zapomnieć pielęgniarki, która przybiegła do tego chłopca. Biały fartuch, czerwony krzyż i poważna, skupiona twarz. Czuję dla niej i dla wielu innych pielęgniarek bezgraniczny szacunek, niemal cześć...
Trzęsie się dom cały, ryczą armaty gdzieś z boku. Boję się krwi, śmierci, ran.
Warszawa, 12 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Samoloty niemieckie zrzucają ulotki o poddaniu się i wychodzeniu ludności cywilnej z białymi chusteczkami. Był taki wypadek na Żoliborzu, że mieszkańcy kolonii przy Marymoncie, będący pod ustawicznym ogniem nieprzyjaciela i wśród częstych pożarów, zdecydowali się wyjść z białymi chusteczkami. Wojsko im nie pozwoliło. „Dzielniejsi” cywile nazwali ich tchórzami, zdrajcami itp. Uważam, że niesłusznie postąpiono, bo właściwie któż zapewni bezpieczeństwo w konsekwencji tego postępowania tym ludziom i weźmie odpowiedzialność za dalsze ich losy. [...] Jeżeli AK czy inni obywatele chcą się bronić, to mogą, ale ludzi innych przekonań, których nie pytano o zdanie przy rozpoczynaniu powstania, nie mają prawa narażać. Przede wszystkim ludzie nie mają już co jeść. Chodzą głodni, wyniszczeni przebywaniem w piwnicach, strachem o swych najbliższych czy stratą najbliższych. Żołnierze są też głodni i kradną, po prostu kradną z piwnic i mieszkań, gdzie kwaterują, co się da. Walczą, nie dzięki dyscyplinie, autorytetom dowódców, walczą, bo wiedzą, że wyjścia nie ma, że „kości do ostatniej zostały rzucone”, że wreszcie są Polakami.
Warszawa, 13 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Toczą się coraz cięższe walki. Nieskończoną ilość razy w dzień i w nocy biegam z amunicją, przekazuję wiadomości i rozkazy. To drobiazg w porównaniu z chłopcami, którzy upadają ze zmęczenia. Prawie wszyscy biorący udział w walce to ranni lub lekko ranni lub ci, którzy dopiero co wyszli ze szpitala. Przez niekończące się godziny odpierają ataki czołgów i kryjącej się za nimi piechoty. Z jedzeniem jest coraz gorzej. Skończyły się dobre czasy, kiedy smażyłyśmy konie. Tylko cukru jest jeszcze pod dostatkiem. Nosimy go w kieszeniach i właściwie ciągle gryziemy kostki. Ja w każdym razie traktuję je jak inni papierosy i kiedy jestem zdenerwowana lub boję się, gryzę jedną po drugiej.
Z frontowej części bloków na Czerniakowskiej zostaliśmy wyparci. Obsadzamy teraz oficyny, „czerwony domek” [budynek przy blokach na Czerniakowskiej] i domy na Okrąg. Mieszkanie sąsiadów z parteru i klatka schodowa są terenami walki. Ani razu nie byłam u nas na górze. Po co? Zresztą nie mam teraz czasu na łażenie. Gdy za którymś tam razem wpadłam na Czerniakowską, spotkałam kolegę schodzącego z góry w garniturze ojca. W pierwszej chwili chciałam coś zażartować, ale dałam spokój. Może byłoby mu głupio, a przecież to już nie ma znaczenia. To było moje ostatnie zetknięcie ze śladem naszego mieszkania.
Warszawa, 13 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dziś mieliśmy najgorszą noc. Nie byliśmy pewni, że ją przeżyjemy. Słychać było czołgi, artyleria nie przestawała walić, samoloty latały bez przerwy, walczyły między sobą, rzucały bomby. Wszystko się kotłowało dookoła nas i nad nami, a niebo było czerwone ze wszystkich stron. Kobiety przestały się już nawet modlić. Zamarliśmy. A to po prostu przetaczała się pierwsza linia frontu. Tylko że w szańcach nie żołnierze siedzieli, a prosty bezbronny ludek.
I nagle nad ranem piekło jakby się zapadło. Nastała zupełna cisza, a grzmot artylerii oddalił się ku północy i przycichł, jak odchodząca burza.
Nieśmiało wyszliśmy z piwnicy [naszego domu na Saskiej Kępie]. To było chyba o piątej nad ranem — nikomu nie przyszło do głowy spojrzeć na zegarek. Był świt, trochę zamglony. Pustka i cisza. Wymarły świat. I nagle — eksplozja. Wszyscy zaczęli naraz mówić, wołać, płakać. „Nie ma Niemców! Nie ma Niemców!” — szło z ust do ust. Na naszej bramie już ktoś zdążył wywiesić biało-czerwoną flagę. Pojawiały się jedna po drugiej na wszystkich domach wzdłuż całej [ulicy] Francuskiej. I wtedy z tej mgły, która jeszcze wisiała nad ogródkami, od strony Grochowa i Gocławia zaczęli wybiegać pojedynczo i grupkami żołnierze [sowieccy].
Warszawa, 14 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Sowieci na Pradze!
Szary żołnierz wkroczył na oszołomione różnymi wiadomościami podwórko. [...]
Entuzjazm! Polskie orzełki i chorągiewki, polscy żołnierze!
Przed domem, na chodniku zaparkowali wojacy ogromną ciężarówkę. Wokół niezmordowana widownia. Tłumy wyległy aż na Targową. Wracali rozpromienieni.
Warszawa, 14 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Była godz. 16.00, gdy na podwórko nasze [przy ul. Mickiewicza 38] wkroczyło kilku żołnierzy hitlerowskich. Jeden z nich strzelił na ślepo z karabinu do drzwi prowadzących do sieni domu, pocisk trafił w głowę przypadkowo stojącego za drzwiami dozorcę Wierzbę. Rana była dość ciężka, lecz nie śmiertelna. Założyliśmy rannemu bandaż i ułożyliśmy go w kuchni sutereny. Dochodzą nas od glosy pojedynczych strzałów — to Niemcy rozstrzeliwują w sąsiednich domach tych, którzy nie zdołali ujść. Wreszcie słychać skrzypnięcie drzwi. Ostrożnie, z rewolwerem w ręce, wkracza na korytarz żołnierz niemiecki. Krótki ryk: „Alle raus!”. Wychodzimy na podwórze. Jeszcze w korytarzu żegnam się z żoną i synkiem, który obejmując mnie, szepce: „Ach, tatuś — tatuś”. Na podwórzu podoficer niemiecki oddzielił mężczyzn od grupy kobiet i oświadczył nam: „Za chwilę będziecie rozstrzelani!”
Stanęło nas w szeregu sześciu: Jakubowski, Heinzel, dwóch przygodnych mężczyzn, którzy jeszcze rano schronili się do naszego domu, ja i jakiś starzec z dzieckiem może dwu-trzyletnim na ręku. Naprzeciw nas w odległości około 6 metrów usadowił się żołnierz niemiecki z karabinem, obok niego stanął podoficer z automatem. […]
Przypadek przedłuża nam mękę oczekiwania na egzekucję. Bo oto do podoficera podbiega żołnierz z meldunkiem, że ich major jest ciężko ranny w głowę. Wśród Niemców poruszenie i konsternacja, z ich twarzy przebija wściekłość. A my wciąż czekamy na śmierć. Stoimy... Nagle widzę, jak Niemiec ustawia przed nami karabin maszynowy. Błyskawiczna myśl: jest szansa, wprawdzie jedna na tysiąc, ratuj się, uciekaj! Pada strzał z karabinu ręcznego, Jakubowski z okrzykiem: „O Jezu, Jezu” wali się na ziemię. Obracam się, wypuszczam z ręki mały plecak, który bezwiednie cały czas trzymałem, i biegnę przez podwórze zygzakiem w szaleńczym tempie, na jakie mnie było stać. Kieruję się za sąsiedni dom. Przez mózg tłoczą się myśli, jak skończy się ten bieg o życie. W biegu rozpinam płaszcz, który mam na sobie, by jego rozwiane poły bardziej chroniły moją sylwetkę przed celnością strzału. Wciąż jeszcze biegnę, już jestem w połowie podwórza, jeszcze parę kroków, aby skoczyć za dom — i padam, jakby mi kto nogi podciął. Bolesny płomień przebiega przez ciało — dostałem! Przecież nie mogłem liczyć na to, że mi Niemiec pozwoli uciec. Leżąc na ziemi, czułem jednak, że ten postrzał to jeszcze nie najgorsze, co się mogło stać. Tylko potworny ból w prawym boku, w biodrze. Skupiam siły, zrywam się, przebiegam parę kroków za dom i znikam Niemcowi z pola strzału.
Uciekam już wolniej wskutek bólu. Czuję spływającą po nodze krew. Kieruję się w stronę ulicy Bytomskiej. Tam widzę, że jestem w pułapce, bo od strony Marymontu posuwa się druga grupa Niemców. Muszę natychmiast gdzieś skryć się. Wchodzę do pustej willi. W jednym z pokoików stoi zawalony gruzem tapczan. Podnoszę delikatnie wieko, by nie zrzucić z wierzchu gruzu i tynku, wsuwam się do środka. Z zapartym oddechem czekam do wieczora. Raz po raz słyszę głosy niemieckie. Rana piecze, krew częściowo zakrzepła, przestała uchodzić. Macam biodro i odnoszę wrażenie, że obok otworu wlotowego pocisku mam naruszoną kość, nogą jednak władam. Około północy decyduję się opuścić kryjówkę i próbować szczęścia, może uda mi się dojść do pozycji powstańczych, znajdujących się przy ul. Krechowieckiej. Na podwórzu, gdzie odbyła się egzekucja, widzę na ziemi trupy tych, którzy stali ze mną w jednym szeregu. Wstrząsa mną dreszcz. Słyszę z dala głosy i tupot nóg na bruku. Niemcy czy swoi? Wracam do swojej kryjówki. Spędzam w tapczanie noc z 15 na 16 września. Pragnienie pali i zwalcza rozsądek, bo w pełni dnia wyłażę z tapczanu w poszukiwaniu jakiegoś napoju. Niestety, wody nigdzie nie ma, ale w kuchni znajduję na półmisku nadgniłe i mocno zapleśniałe pomidory. […]
O północy opuszczam kryjówkę. Czołgam się na rękach i kolanach aż do głębokiego rowu łącznikowego. Czołgam się i nagle słyszę ostry głos: „Kto idzie?”.
Westchnienie ulgi i radość. Odpowiadam: „Swój, jestem ranny, pomóżcie”. Z ciemności wyłaniają się dwie sylwetki powstańców…
Warszawa, 15/16 września
Znów przeżyliśmy kilkanaście godzin piekła. Od wczorajszego wieczora nie milknie huraganowy ostrzał Śródmieścia. Ulice wymarłe. Wszyscy siedzą w piwnicach. Ulica Krucza poszczerbiona wyrwami w fasadach domów. Hoża, Wspólna, Żurawia w płomieniach. Urzędy przestały funkcjonować. W budynku, gdzie mieściła się redakcja Janka, widok budzący grozę: czteropiętrowa oficyna zwalona w bezkształtną plątaninę cegieł, pogruchotanych mebli, postrzępionych firanek. Po zwalisku snują się leniwe dymy, dopalają się resztki desek. Na ruinach dawnej klatki schodowej leży w pyle kadłub kobiety bez nóg i głowy. Całe ciało na równi z otaczającym gruzem szare od pyłu. Z otwartej rany na brzuchu wylewają się jelita i ciągną się metrami w dół po gruzach. Nad wszystkim woń przypieczonego ciała. Przechodząca koło tego miejsca kobieta dostała torsji i zemdlała. Pozostali przy życiu mieszkańcy usiłują przebić się do jednej z piwnic, zawalonej gruzem. Zdaje się, że są tam jeszcze żywi.
Warszawa, 18 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
Ludzie tańczą na ulicach z radości. Nie zwracają uwagi na niebezpieczeństwo. Jeszcze nie przebrzmiał warkot liberatorów nad miastem, a już rzuciłem się na kwaterę, by opisać wrażenia. Sto latających twierdz nad Warszawą. Możecie to sobie wyobrazić. Morze spadochronów z zasobnikami.
O dziesiątej przyszedł rozkaz obsadzenia placów i ulic oraz wystawienia posterunków na dachach kamienic. Spodziewane są zrzuty dzienne. O dwunastej z minutami potężny warkot wstrząsnął murami miasta. Z północy nadleciało bez mała sto potężnych maszyn. Liberatory! Wielkie, czteromotorowe twierdze powietrzne. Lecą niewysoko, chyba 800 metrów. Artyleria niemiecka nie strzela, boi się zdradzić swe stanowiska, bo zmiotą ją z powierzchni ziemi. Miasto zamilkło. Obie strony walczące stoją z utkwionymi w górę oczami. Po piwnicach i schronach okrzyki: „Anglicy nad miastem! Przed dom! Na ulice!”.
Nad Śródmieściem w pewnym momencie cud: od samolotów w jednej chwili odrywają się punkciki. Kilka sekund później niebo jest pokryte spadochronami. Różnokolorowe parasole szybują z wiatrem, opadają majestatycznie. Pod każdym z nich długa rura. Zasobnik z bronią.
Niemcy ocknęli się. Grzechot wstrząsa ciszą i głuszy szum silników. Wszystkie cekaemy, erkaemy i peemy nieprzyjaciela w akcji, pełne furii, wściekłości usiłują zestrzelić spadochrony.
Warszawa, 18 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
O świcie znowu idę na górę. Jest już jasno. Na jednym z pięter widać na ścianie czerwony odblask. Znowu łuna. Już jasno, a jeszcze taka mocna. Wchodzę o parę schodów wyżej i nagle przez pustą jamę okna widzę ogromną kulę wschodzącego słońca. Powoli wynurza się znad resztek rozbitych domów. Przez chwilę nie widzę nic tylko tę wielką czerwoną kulę na bladoniebieskim niebie. Tę samą, którą tyle razy oglądałam, zrywając się wcześnie rano, żeby zdążyć złapać wschód słońca w lesie czy w polu. Przed oczami w błyskawicznym tempie przesuwają się obrazy — ranek w parku błyszczącym od rosy, lśniący w promieniach słońca staw, piękny, spowity we mgle las rozbrzmiewający śpiewem słowików. Cały ten inny świat, utracony bezpowrotnie. Zapomniałam o jego istnieniu, a teraz... Jakie to dziwne. Słońce wschodzi tak jak dawniej, a ten blask na ścianie to nie łuna, ale jego promienie. Jak by się nic nie zmieniło. Jak by nie było tych tygodni męki, setek zabitych i rannych, strachu, głodu, rozpaczy. Nagle wybucham płaczem. […] „Gdzie jest Bóg, który patrzy na to wszystko i pozwala zwyciężać tamtym?”
Słońce podnosi się coraz wyżej. Stoję oparta o poręcz. Dokoła zupełnie pusto, tylko ruiny miasta za oknem i zasypane szkłem schody. Gdzieś blisko odezwał się cekaem. Wycieram oczy. Nie mogę przecież iść do chłopców zabeczana. Po chwili wolno idę dalej.
Warszawa, 18 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dziś już jestem sam. Dookoła moc trupa ludzkiego, biegnę poprzez trupy, po trupach — biegnę i nie wiem dokąd. […] Cały dzień od świtu bili w nas z artylerii, z minomiotów, potem trzy naloty wykończyły odcinek dolnego Żoliborza. Podeszli Niemcy z kilkoma czołgami, rozwalają chałupy, podpalają — biją w kobiety i dzieci z kulomiotów. Moc trupa! Biegnę, przysiadam, kucam — unikam śmierci. Biegnę przez podziemia Szklanego Bloku [na ul. Mickiewicza 34/36] — tu moc trupa — w pralni leży moc rannych dzieci (ok. 30), nikt tego nie opatrzył, kto ma głowę do tego, szał rozpaczy i strach ogarnął wszystkich — punkt sanitarny wycofał się. Jednak ja — głodny! — szukam wśród szpargałów coś do żarcia. Nie ma nic do żarcia — pył i dym, i ten zapach trotylu — ludzie zakopceni są na czarno. […] Jestem sam. Wszędzie śmierć! […] Tyle rannych ludzi, tyle zabitych ludzi. Gdzie są domy?
Przebiegam gruzy Dolnego Żoliborza, gruzy, gruzy, gruzy […].
Podnoszę ręce! „Hände hoch!” i łzy ukradkiem ocieram.
Warszawa, 19 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Zatrzymaliśmy się w domach na Solcu. Rano przeniesiono nas parę domów dalej, do małego jednopiętrowego budynku. Siedzimy w kilka osób w małym pokoju. Znalazła się puszka konserwowanej marchwi ze zrzutu rosyjskiego. Ktoś zdobył nawet wołowinę. Mamy więc co jeść. Kawę pijemy w filiżankach z cieniutkiej chińskiej porcelany, które nie wiadomo jakim cudem ocalały w tych gruzach. Tymczasem o parę kroków od nas toczy się walka. Słychać potężną strzelaninę.
W pewnej chwili wpada kpt. „Wacek” [Wacław Micuta] i dosłownie pokładając się ze śmiechu, coś opowiada. Nic nie rozumiemy, ale śmiech zaraża wszystkich. Okazuje się, że powodem tego wybuchu wesołości jest sposób walki berlingowców. Atakują, stojąc w miejscu i krzycząc na całe gardło „Hura!”. Strzelają przed siebie, nie patrząc nawet w co, tak długo, aż wytłuką cały magazynek pepeszy (42 naboje). Wszyscy zanosimy się od śmiechu, choć nikogo z nas to nie bawi. To rozładowanie zbyt już napiętych nerwów. Berlingowiec, który stoi na posterunku przy oknie, patrzy na nas zdziwiony i przy każdym silniejszym wybuchu podrywa się do ucieczki. Zachowuje się jak ja, kiedy pierwszy raz przyszłam na Starówkę. Z ulicy dochodzi jazgot broni i zajadłe „hura” berlingowców. Zupełnie nie umieją walczyć w naszych warunkach.
Warszawa, 19 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Kiedy powiadomiono mnie o wybuchu powstania w Warszawie, natychmiast udałem się do Führera […]. Powiedziałem mu: „Mein Führer, to niewłaściwy moment, chociaż z historycznego punktu widzenia to, co robią Polacy, należy uznać za dar niebios. Załatwimy się z nimi w pięć, sześć tygodni. Warszawa — stolica, najważniejsze miasto w państwie, siedziba inteligencji tego liczącego szesnaście, siedemnaście milionów ludności kraju, który od siedmiuset lat blokuje drogę na wschód i już od czasów bitwy pod Grunwaldem ciągle stoi nam na przeszkodzie — zniknie z powierzchni ziemi. Potem — patrząc na to z perspektywy historycznej — kwestia polska nie będzie już stanowić problemu dla naszych dzieci i dla wszystkich tych, którzy przyjdą tu po nas. No i dla nas też.”
Poza tym wydałem rozkaz, aby Warszawę zniszczyć całkowicie. […] Rozkaz brzmiał: każdy kwartał należy spalić i wysadzić w powietrze, aby nie zadomowiły się tam żadne jednostki zapasowe.
Jägerhöhe, 21 września
Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wybór i oprac. Szymon Datner, Kazimierz Leszczyński, Warszawa 1962.
W suterenie siedzi (bo na leżenie nie ma miejsca) kilkadziesiąt ściśniętych osób. Przeważnie ranni, leżą jeden na drugim, byle jak, nikt się nimi nie zajmuje. Bo cóż można im pomóc, jeżeli materiał sanitarny na sto kilkadziesiąt osób stanowi parę opatrunków osobistych, jeżeli nie ma lekarstw, zastrzyków, nie ma dla rannych opatrunków na zmianę, nie ma jedzenia ani picia. Z zupełną więc obojętnością słuchamy ich jęków i krzyków, jesteśmy wszystkie bezsilne, załamane, wykończone. [...]
Najgorsza jednak ze wszystkiego jest beznadziejność. Wszyscy wiemy już, że koniec jest tylko kwestią czasu. Wszyscy czekamy na śmierć i to oczekiwanie jest tak męczące.
Warszawa, 22 września
Pamiętniki żołnierzy baonu „Zośka” – Powstanie Warszawskie, Warszawa 1997.
Noce spędzamy w naszych schronach, tzn. w suterenach i piwnicach, ale w dzień rozchodzą się ludziska w świat. [...] Praga jest nadal pod obstrzałem. Od czasu do czasu gdzieś spadnie pocisk artyleryjski. Ktoś tam straci życie, ale pozostali wegetują dalej. Nikt nie zna dnia ani godziny.
Reperujemy chodnik przed domem. Zorganizowałam wynoszenie śmieci, które nas mało nie zatopiły. Wykopaliśmy duży dół z drugiej strony ulicy, pod parkanem odgradzającym tereny kolejowe. Kubełkami przenieśliśmy wszystko z drewnianego śmietnika na małym podwórku. Dół przykryliśmy ziemią. Gdy zajdzie potrzeba, będziemy kopać następne. Pilnuję sprawiedliwego podziału pracy. [...] Ustaliłam też nocne dyżury. Codziennie wywieszam w bramie kartę z dyżurami.
Warszawa, 22 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Dzisiaj wybrałam się po wodę. W ostatnich dniach nikt jej już nie dostarcza; jeśli chcemy zupę ugotować, musimy sami ją przynosić. Jest to i dość ciężkie, i bardzo niebezpieczne. Ja wyszłam w południe. Ostrzeliwanie było bardzo silne. Nie było mowy o dojściu do kranu przy kotłowni. Pociski zaczęły się rozrywać koło mnie, ledwo zdążyłam uskoczyć, a raczej zsunąć się do rowu. Jakiś ciężki pocisk eksplodował tuż koło mnie, tak że zostałam zasypana ziemią. Miałam jej pełne usta i oczy. Dopiero po kilku minutach usłyszałam jak w grobie głos jakiegoś wojskowego, który usunął ze mnie ziemię i wyciągnął mnie z rowu. Pociski waliły bez przerwy. Z wody musiałam zrezygnować, o dostanie się na „trójkę” przez bramy mowy nie było.
Weszłam do kwatery przez okno. „Piątka” zaczęła się palić dość gwałtownie. Harcerze z narażeniem życia powynosili z pięter i swoich kwater rannych kolegów. Kilku odważnych usiłowało ratować, lecz nie byli w stanie wskutek całkowitego wystawienia na ogień nieprzyjaciela. Mieszkańcy tego domu zrezygnowali już z ratowania budynku, chodziło o wyprowadzenie ludzi i trochę mienia. W „piątce” był punkt sanitarny, w którym znajdowało się też kilku rannych. Pociski zawaliły obok piwnice, tak że oni prawie bez niczyjej pomocy wydostali się, a raczej przeczołgali po gruzach poza obręb rowów. Gdy zobaczyłam ich, po prostu przestraszyłam się; absolutnie nie wyglądali na żyjących, nawet najciężej chorych, ale były to szkielety ludzkie, powleczone skórą, które wyszły z grobu. Biały pył, którym obficie byli przysypani: włosy, twarze, tułowia — robił wrażenie białego całunu, jakim dawniej owijano zmarłych.
Warszawa, 26 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Nikt nie traci nadziei, że walka nie jest przegrana. Każdy będzie walczył do ostatniego naboju. Przez cały dzień ataki niemieckie i piekielny ogień artyleryjski. Wszyscy z Mokotowa mamy się wycofać na Śródmieście. Po zapadnięciu zmierzchu wchodzą do kanałów najpierw ranni, a później oddziały. Jednak z tych, którzy szli kanałami, większy był procent zabitych, gdyż Niemcy nie wahali się zamykać włazy i wpuszczać gaz do kanałów.
Warszawa, 26 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 177.
Żołnierze niemieccy […] otworzyli klapę kanału [powstańcy oraz ludność cywilna przechodziła kanałami z odciętych przez Niemców dzielnic Warszawy; taka droga trwała często kilkanaście godzin; część z nich gubiła się po drodze, ginęła od wrzucanych przez niemieckich żołnierzy granatów lub wpadała w ich ręce przy wyjściu z kanału].
Znajdowałem się wtedy na pierwszym piętrze w domu nr 5 przy ulicy Dworkowej. […] Ulica była obstawiona przez żandarmerię, a koło włazów przez SS. Z włazu zaczęła wychodzić ludność cywilna, wśród której byli chorzy, kobiety, dzieci i mężczyźni, a także powstańcy z opaskami i bez opasek. Esesmani stojący koło włazu rozdzielali na dwie grupy kobiety, dzieci i starszych mężczyzn, kierując grupę pod dom nr 5.
Młodym kazano uklęknąć pod płotem po przeciwnej stronie ulicy. […] Esesmani otworzyli ogień z pistoletów maszynowych, wybili wszystkich powstańców. […] Pomiędzy zabitymi widziałem kilka kobiet.
Warszawa 27 września
Zbrodnie okupanta w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku, oprac. S. Datner, K. Leszczyński, Warszawa 1962.
Wpadła do piwnicy nieznana mi łączniczka: „Bronić się, będziemy się bronić, do końca! Tu zginiemy! Nie poddamy się!”. Dostrzegła mój uważny wzrok. Rzuciła na posłanie angielski granat, „gamon”. „Kiedy wejdą, wyciągnij zawleczkę, o tak, i ciskaj. Chyba wolisz polec niż żeby cię zastrzelili”. [...]
W tej chwili wpadł major „Zryw”: „Bronimy się i tu padniemy!”. Zakotłowało. Kobiety obejmowały majora za kolana. Klęczały. Jedna podniosła do góry niemowlę. Druga wyciągnęła naprzód może dwuletniego malca. „Panie majorze, litości! Litości nad naszymi dziećmi! Chcemy żyć, chcemy, żeby one żyły. Nie bijcie się już, kapitulujcie! Tutaj są sami cywilni, tyle dzieci, tyle dzieci, ranni, starcy, majorze!”.
To już nie był krzyk, to skowyt. Otoczyły „Zrywa” ciasno, nie mógł się ruszyć. Coś mieniło mu się w wyrazie twarzy. Przygarbił się. Długo patrzył na chłopczyka, wziął od matki na ręce jej niemowlę. Milczenie. A potem, schyliwszy głowę, półszeptem: „Poddajemy się”. I do mnie: „Oddaj granat”.
Warszawa, 27 września
T. Sułowska-Bojarska, Codzienność: sierpień–wrzesień 1944, Warszawa 1993.
Mimo naszej subordynacji i poczucia obowiązku, nie byłyśmy w stanie przedostać się z Janeczką na kwaterę do pracy. Było naprawdę niesamowicie. W przeddzień bombardowano z całą dokładnością kolonię. Ja wyszłam do siódmej klatki schodowej i właściwie w ostatnim momencie zdążyłam wskoczyć na schody piwniczne i potoczyć się na ziemię, gdy posypały się bomby. Czułam, że zaczynam się dusić, że mam ciężką głowę, jakieś cegły posypały się na mnie. Nie wiem, po jakim czasie poczułam przypływ świeżego powietrza, ktoś wyciągnął rękę. Zrozumiałam, że mam ogromną wolę wydostać się z piwnicy. Ręki przyjacielskiej już nie było, kierując się zapachem świeżego powietrza zaczęłam się skradać po znajomych schodach, nie myśląc, że coś może się obsunąć, zawalić. Po „nocy koszmarnej” ujrzałam zapylonymi oczami dzień!!! Byłam pierwszą z uratowanych. Trochę byłam nieprzytomna, zobaczyłam jednak z daleka Janusię, jak cała rozdygotana biegła mnie szukać. Cała byłam przysypana pyłem. Drogi oddechowe miałam pełne pyłu. Podwórze było „zagrabione” od podmuchu bomb. Prowadzona za rękę, obeszłam jakieś leje, gruzy, szczęśliwa, że żyję i że Bóg taki dobry — trupów nie było.
Warszawa, 29 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Na niewielkiej przestrzeni między placem Wilsona i „Szklanym Domem” oraz „Zniczem” opieraliśmy się do wieczora nacierającym z trzech stron oddziałom niemieckim i ukraińskim. W piwnicach i na parterze „Szklanego Domu” leżało pokotem wielu rannych, których nie można było przetransportować do szpitala. Krążyły pogłoski, że będziemy przeprawiać się przez Wisłę pod osłoną ognia artylerii radzieckiej i zasłon dymnych. Wierzyliśmy, że dowództwo nie dopuści, aby Niemcy wzięli nas żywcem. Toteż gdy wieczorem podano do ogólnej wiadomości, że zgodnie z rozkazem Komendy Głównej Żoliborz skapitulował — początkowo nikt nie mógł w to uwierzyć. Po pierwszej chwili oszołomienia, wpadliśmy następnie w dziką rozpacz, wielu usiłowało popełnić samobójstwo, buntowaliśmy się przeciwko temu — jak wówczas sądziliśmy — absurdalnemu rozkazowi. Po dwóch miesiącach walki trudno było zrozumieć, że tyle wysiłków i ofiar ma iść na marne. Przeszło dwustu poległych i drugie tyle rannych — oto straszliwy bilans kilkutygodniowych zmagań naszego batalionu.
[...] Po zapadnięciu zmroku w równych szeregach przemaszerowaliśmy na plac Wilsona, gdzie ustawieni w szpaler żołnierze Wehrmachtu odbierali broń. Nie mogłam się zdecydować na oddanie mojej efenki, której uprzednio złamałam iglicę. Korzystając z tego, że nikt na mnie nie patrzył, wygrzebałam nogą dołek w ziemi i wrzuciłam do niego pistolet.
Zaprowadzono nas na duży plac między ulicami Krasińskiego i Słowackiego, i tam ustawiono w kolumny. Przed kolumną Niemcy ustawili kilka czołgów, a sami krążyli wokoło, bacznie obserwując (widocznie w dalszym ciągu nie dowierzali nam, chociaż byliśmy już rozbrojeni). W pewnej chwili tłumacz powiedział, że Niemcy kazali pozdejmować z rękawów nienawistne im biało-czerwone opaski powstańcze. Oburzyło to nas — przecież opaski były jakby naszymi mundurami! Oczywiście nikt nie miał zamiaru usłuchać takiego polecenia.
[...] Niemcy pospiesznie popędzili nas ulicą Krasińskiego na Powązki. Przy bramie Pionier-Parku stała gromada esesmanów, którzy dokonywali pobieżnej rewizji, grabiąc przy tym co cenniejsze przedmioty. Oddzielono oficerów i kobiety od reszty żołnierzy. Wskutek słabego oświetlenia jeden z żołdaków skierował mnie do grupy mężczyzn; gdy tłumacz wyjaśnił mu, iż mimo spodni i krótko obciętych włosów jestem dziewczyną — zirytowany swoją pomyłką esesman pchnął mnie tak silnie na ścianę baraku, że na krótko straciłam przytomność.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
— Wychodzić, wszyscy wychodzić! Kto nie wyjdzie, będzie spalony razem z domem!
To żołnierze niemieccy wydają rozkazy, tworzą wzdłuż ulicy rodzaj szpaleru. Karabiny w łapach. Tłum rośnie. Ludzie wyłażą powoli z piwnic. Niektórzy obładowani niemiłosiernie.
Wychodzimy. Pani Mieczkowska woła przez okno, że nie opuści domu dopóki jej chleb się nie upiecze. Nie może dopuścić, żeby zrobił się zakalec. Jej mąż odważył się wyleźć nareszcie z piwnicy. Piękny, słoneczny dzień. Tylko nad Warszawą wciąż dymy bure i fioletowe ognie. Och, ile trupów na ulicy! Kobieta rozpłaszczona na jezdni, a obok przewrócone wiadro. Trup powstańca z rozłupaną czaszką. Szara miazga mózgu bieleje na piasku. Mały, czarny kotek, chudy przeraźliwie, z sierścią nastroszoną, miaucząc wybiega z domu, rozgląda się, węszy, biegnie i po chwili liże różowym języczkiem mózg żołnierzyka.
Dziury, okopy, wertepy straszne. Wychodzimy na aleję Sportową. Domy podziurawione kulami. […] Rozglądam się dookoła, nie mogę poznać mojej dzielnicy. Domy wypalone, tylko osmalone kikuty kominów sterczą ku górze. Ulica Pogonowskiego jeszcze w ogniu. Drzewa potrzaskane, gałęzie połamane. Konary odcięte pociskiem zwisają bezsilnie, ziejąc świeżą raną. W powietrzu odór spalonej benzyny pomieszany z mdłą wonią krwi, z gryzącym smrodem dymów.
Esesmani, którzy komenderują własowcami, nie czekają na nasze odejście i bez żenady zaczynają grabież. Widzę ich, jak wynoszą z domów sprzęty i prowianty, ładują je na samochód ciężarowy. […]
Skinieniem głowy pozdrawiam znajomych, sąsiadów, z którymi nie widzieliśmy się od wielu dni. Każą nam się ustawiać w szeregi. Marsz, marsz, w nieznane.
Uczucie z jakim wychodzimy? Ulga, właśnie i tylko — ulga. Na dnie serca ołowianą kulą leży rozpacz, że taki właśnie jest koniec naszej walki, naszej męki, naszej nędzy. Ale jest w nas jeszcze niepokój: co z nami zrobią? Dokąd nas zawloką?
Warszawa, 30 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
W Alejach Ujazdowskich u wylotu ulicy Wilczej był właz, którym wyszła z kanałów po czterodniowym błądzeniu dość liczna grupa żołnierzy [z Mokotowa]. Byli w strasznym stanie. Błądząc kanałami, ulegli zatruciu gazami, wychodzili, nie mogąc podnieść obrzękłych powiek znad obficie łzawiących oczu. To były jednak najlżejsze przypadki. Przeważnie wychodzili ludzie zupełnie wykończeni, mdlejący przy zetknięciu się ze świeżym powietrzem; jeszcze inni — krzyczący, czepiający się wszystkich dookoła, z ciężką psychozą. Sprawiało to potworne wrażenie: jakaś gromada na pół obłąkanych ludzi, cuchnących nieczystościami kanałów, ludzi, których żadnym sposobem nie można było uspokoić, nawet tłumaczeniem, że doszli szczęśliwie na polską stronę. Niewiele z naszych słów docierało do tych uchodźców przerażających swoim wyglądem i zachowaniem.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Przed kotłownią WSM-u na Suzina Niemcy zagrodzili nam drogę i kazali skręcać w wąską uliczkę Płońską [...]. Na całej długości chodnika wzdłuż VI, VII i IX Kolonii, a naprzeciw IV czekali na nas w równym szeregu z rozpylaczami gotowymi do strzału. Na wysokich trójnogach ustawione były karabiny maszynowe z wiszącą długą taśmą naboi. Stojący najbliżej nas Niemiec przesuwał wolno lufę karabinu z dużym celownikiem po naszych twarzach. [...]
Ruszyliśmy w kierunku ulicy Krasińskiego. Na jej końcu stał martwy szkielet klasztoru Zmartwychwstanek z wypalonymi oknami Szliśmy wzdłuż działek w stronę Powązek. Tą samą drogą, na której przed dwoma miesiącami nasi chłopcy, niosąc broń, zaskoczeni zostali przez budy żandarmów i przedwcześnie zaczęli Powstanie.
Za działkami weszliśmy w szczere pole, mając po lewej stronie samotny Instytut Chemiczny, który atakował Andrzej Ruszczyk. Teraz Andrzej był z nami. Pani Ruszczykowa obandażowała mu głowę, rękę zawiesiła na temblaku i jako ranny cywil szedł między swoją matką a moją. Nagle w oddali na polach ukazały się czołgi. W równej kolumnie, w bojowym szyku, z działami ustawionymi poziomo sunęły na nas. W konwoju powstał popłoch: — Czołgi puścili! Tygrysy! Z tych dział nas wytłuką! Gąsienicami rozjadą! — szemrano.
Czołgi zbliżały się. Kiedy były już bardzo blisko, zrobiły nagle efektowny zwrot i zwycięsko przedefilowały przed naszym frontem — o kilkanaście metrów od nas.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001.
Minęliśmy wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego i szliśmy w stronę Okopowej. Domyśliliśmy się, że prowadzą nas na Wolę. Na tym zakręcie ujrzałem ogrom naszego konwoju. Nie kończył się i nie zaczynał. Całe miasto pędzono. Gdzie okiem sięgnąć, szli ludzie. Jak ja z plecakami i tobołkami. Gdyby nie to, można by sądzić, że idąc wzdłuż muru kolejnych cmentarzy: Powązkowskiego, Żydowskiego i w głębi Augsbursko-Ewangelickiego, kroczymy w jakimś gigantycznym orszaku żałobnym przez puste i martwe miasto.
W istocie, w tym wielkim kondukcie grzebałem moją przedwojenną Warszawę. Żegnałem się z nią na zawsze. [...] Żal był straszny. Większy niż na jakimkolwiek pogrzebie. Gorycz wielka. Czułem się opluty, zdradzony i poniżony. Wystawiony do wiatru. Mój żal do aliantów i rządu w Londynie, który nam nic nie pomógł i tylko grał Z dymem pożarów, krzycząc o bohaterstwie, jak i do tych przeklętych Rosjan i kościuszkowców, którzy byli na moim podwórku i na nie nie weszli, był równy. Może większy niż do Szwabów, bo oni przynajmniej nie udawali. Od pięciu lat nas mordowali i niczego innego się po nich nie spodziewałem.
Rozmiar ruin przerażał. Dopiero teraz mogłem to ocenić — mijając spalone mury z resztką tynków po dawnych pokojach i wiszącym czasem kaflowym piecem lub kaloryferem na którymś piętrze, brnąc przez wyboje ulic z barykadami w poprzek jezdni, patrząc na przewrócone tramwaje i olbrzymie leje po bombach. Na wielu skwerach i trawnikach stały naprędce sklecone krzyże z hełmami na świeżo usypanych mogiłach. [...]
Chociaż siedząc w piwnicy, wiedziałem, że bombardują nas bez przerwy, nie przypuszczałem, że aż takie cmentarzysko zobaczę, iż o jeden cały dom będzie trudno. Zniszczenia po oblężeniu Warszawy [w 1939] wydały się teraz śmieszne.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
Eskortujący nas Niemcy porozpinali bluzy i powiesili sobie hełmy przy pasach. Dzień był słoneczny i ciepły. Polska złota jesień dopisała jak w 1939 roku.
[...] Niebo było czyste. Tylko co jakiś czas śmigał po nim sowiecki myśliwiec najnowszej produkcji. Zataczając pętle i obracając się w imponujących zwrotach, demonstrował nam swą moc. Lotnicze asy taktownie przypominały nam o swym istnieniu, zapewniając nam honorową eskortę. Byśmy uroczyściej i godniej mogli pożegnać się z miastem. Oni pilotowali nas z nieba, a Niemcy z ziemi. Ten gest przyjaźni odczuliśmy wyjątkowo boleśnie. Jak szyderstwo i drwinę z naszego losu. W szale wygrażaliśmy im pięściami i przeklinaliśmy wściekle:
—Teraz paradujecie, bydlaki?! I pokazujecie swą siłę?! A gdzie byliście przedtem?! Żeby was ziemia święta pochłonęła! Sowieckie skurwiele!
Był to wyjątkowo perfidny pokaz. Stalin urządził nam cud nad Wisłą. Na miarę swego poczucia humoru.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
3 października [1944] rozeszła się wiadomość o kapitulacji. Byłem na podwórku domu na Piusa, gdy zjawił się cywil z opaską i zwołał wszystkich mieszkańców. Odczytał krótki komunikat, z którego wynikało, że według warunków kapitulacji wszyscy mieszkańcy mają opuścić miasto. [...]
Przez cały czas z napięciem obserwowałem zebranych. Na wszystkich twarzach widać było skrajne wyczerpanie fizyczne i nerwowe, ślady przeżyć ostatnich dwóch miesięcy spędzonych przeważnie w brudnej, ciemnej i wilgotnej piwnicy, w potwornym zaduchu, bez światła i wody, o głodzie. Ludzie przeżyli te dwa miesiące wsłuchani w świst nadlatujących pocisków, bomb lotniczych, min latających, w ciągłym oczekiwaniu na moment, kiedy piwnica się zawali, grzebiąc ich żywcem we wspólnym grobie. Cała męka okazywała się teraz daremna. Miała skończyć się tułaczką. [...]
Wszyscy słuchali w grobowym milczeniu, a gdy cywil skończył czytać, zaległa na chwilę cisza, którą przerwał jakiś starszy jegomość z siwą brodą. Zaintonował: „Jeszcze Polska...”, a za nim inni podchwycili słowa.
Warszawa, 3 października
Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Warszawa–Kraków 1989, [cyt. za:] Polska Nowaka-Jeziorańskiego, podały do druku Agnieszka Knyt i Emilia Wileńska-Skwarzec, „Karta” 2010, nr 62.
Wyszliśmy z miasta z żoną [Jadwigą ps. „Greta”] 3 października 1944, niosąc pod gipsowymi bandażami, które zakładał warszawski chirurg, dr Maciejewski, kawałek Warszawy — mikrofilmy ze zdjęciami z powstania, fotografiami odezw, meldunków i raportów, nawet powstańczych wierszy. Mieliśmy dotrzeć z tym świadectwem prawdy do Londynu, by pokazać je światu. [...] Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem białe płachty żałośnie zwisające z balkonów. Wyruszaliśmy w długą drogę, niepewni, czy i kiedy powrócimy. Lecz przysięgliśmy sobie oboje, że w myślach i uczynkach nigdy Jej nie opuścimy. [...] Nawet gdyby nie było nam dane ujrzeć Jej znowu.
Warszawa, 3 października
Jan Nowak-Jeziorański, W poszukiwaniu nadziei, Warszawa 1993, [cyt. za:] Polska Nowaka-Jeziorańskiego, podały do druku Agnieszka Knyt i Emilia Wileńska-Skwarzec, „Karta” 2010, nr 62.
Idziemy. Za nami gromada cywilów. Żegnają nas. Machają z okien. Zza Wisły słychać huk dział. Wraca niepowstrzymany żal. Marzymy, żeby te pociski znowu były groźne, żeby od początku zaczęło się najgorsze piekło, ale żeby jeszcze była nadzieja. Pada coraz większy deszcz. [...]
Dochodzimy do placu przed Politechniką. Ktoś zaczyna Pałacyk Michla, reszta podchwytuje. Śpiewamy wszyscy. Czwórki, które mijają barykadę, milkną. To ostatnie pożegnanie.
Za barykadą, po obu stronach, kordon Niemców. Kiedy pierwsi powstańcy przechodzą na ich stronę, rozlega się salwa honorowa. Do pułkownika, idącego o kuli, podjeżdża samochód. Zapraszają do środka. Wersal. [...]
Idziemy Filtrową na Ochotę. Przed jednym z bloków postój. Mamy składać broń. Tłumaczą, proszą, żeby nic nie zatrzymywać, bo znalezione u kogoś naboje mogą spowodować represje w stosunku do wszystkich. Wchodzimy na obszerne podwórze. W oknach tłumy gapiących się Niemców. Podchodzimy kolejno i z impetem rzucamy na stos broń, która częściowo rozpada się na kawałki. Ja niosę z kimś cekaem. Niemcy stoją na baczność. Jest absolutna cisza. Słychać tylko szczęk rzucanej broni. Na twarzach Niemców maluje się wielkie zdziwienie. Przeciw tej garstce dzieci, walczących niezdatną do użytku bronią, wysyłali swoje najlepsze dywizje. Używali armat, czołgów, samolotów, a mimo to dopiero po dwóch miesiącach udało się im nas pokonać. Nawet ci, którzy gapią się z okien, umilkli. W zupełnej ciszy przechodzimy na drugą stronę, a potem dalej na ulicę. Mijamy Dworzec Zachodni, Wolę i wychodzimy na szosę w kierunku Łowicza.
Warszawa, 4 października
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Po kapitulacji powstania wyszedł rozkaz o ewakuacji Warszawy, a właściwie gruzów, bo miasto już wtedy wyglądało jak istne pobojowisko.
[Niemcy dali ludziom 3 dni na opuszczenie miasta] i należało się śpieszyć, bo pozostanie po tym terminie groziło kulą w łeb. Ludzie z dzieciakami i tobołami wychodzili, cały dobytek zostawiając na pastwę losu i udawali się w nieznane, nieraz na śmierć, a w najlepszym razie na tułaczkę.
Ale jednak mimo groźby śmierci znaleźli się tacy, którzy w mieście zostali. Zaopatrzyli się w broń i granaty i urządzili sobie schron zamaskowany, a właściwie tzw. „bunkier”. Ja też zostałam, ponieważ nie miałam tzw. „aryjskich” papierów ani „dobrego wyglądu” i bałam się Niemców jak zarazy. Wolałam umrzeć — nawet śmiercią głodową, aby tylko już więcej Niemców na oczy nie widzieć.
Naszykowaliśmy sobie jedzenia i wodę w naczyniach na 2 tygodnie, ponieważ wyliczyliśmy, że przez ten czas Niemcy z Warszawy uciekną, bo na Pradze już byli Sowieci. Było nas 9 osób, 2 kobiety i 7 mężczyzn. Przyjaciele nasi zasypali nas z zewnątrz, czyli nas „zamaskowali” i poszli z tym [przyrzeczeniem], że nas wypuszczą, jak będzie wolność.
Warszawa, 5 października
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Wojsko wyszło dziś do niewoli. Szpitale będą zabrane na końcu. Podobno autami.
Chłopcy trzymali się nieźle. Robili junackie miny. Temu i tamtemu zakręciła się co prawda łza w oku. Niektórzy próbowali śpiewać. Niech szkopy wiedzą, że nie są w stanie złamać nas psychicznie. Wygrana będzie i tak przy nas. Grupki osób pozostałych w mieście przystają na chodnikach i patrzą na maszerujące kolumny. Tu to łzy kapią rzęsiście. Różnie bywało, a jednak te dwa miesiące spędzone na barykadzie pozostaną w sercu każdego jakąś dziwną, nierealną legendą o zagładzie i o życiu.
Niemcy, którzy wstępują do szpitala, mówią, że odepchnęli Rosjan z Pragi. Front przesunął się podobno 35 kilometrów na wschód. Istotnie za Wisłą cisza. Z rzadka ukaże się na niebie samolot sowiecki, przeprowadzany kanonadą artylerii przeciwlotniczej.
Chwilami myślę, jak obrzydliwa jest radość tych, którzy zdołali unieść z Warszawy całe głowy. Przeżyli! Doprawdy, czyż warto było to wszystko przeżyć? O ludziach zresztą łatwiej się myśli, lęk zdejmuje na myśl o Warszawie, o tym, co zginęło, przepadło bezpowrotnie...
Warszawa, 6 października
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
Warszawa pustoszeje. Coraz mniej ludzi, a na ulicach sterty porzuconego dobytku. Miasto zalega głucha cisza. Od czasu do czasu słychać tylko wycie zabłąkanego psa czy miauczenie kota. Niemcy plądrują; systematycznie podpalają pozostałe domy. Zajrzałam na Hożą — z mojego domu prócz gruzów nie pozostało nic.
Patrzeć na to co się dzieje to psychiczna męka — to gorsze niż najtragiczniejsze nawet dni Powstania.
W Warszawie grasują szaulisi. Zlikwidowano patrole dziewcząt, na miasto wychodzą już tylko mężczyźni. Mamy coraz mniej pracy. Personel sanitarny stanowi 25 procent stanu całego szpitala. Podobno mają nas wywieźć w głąb Niemiec. [...]
Zdecydowałyśmy — [...] wychodzimy. Jakaś pani upiekła nam bułkę, dała słoik konfitur, a inna zarzuciła mi na plecy futro „bo idzie na zimę”. Zocha przygotowała plecaki. Słoneczny ranek. Ostatnie spojrzenie z placu Zbawiciela na miasto — gruzy... szkielety wypalonych domów... łuny pożarów... snujące się ulicami szaro-sine dymy... czuć straszliwy swąd... dojmująca, martwa cisza...
Odwracamy się i idziemy — Marszałkowską, Puławską, Belgijską, polami dolnego Mokotowa. Nie mamy siły, siadamy. Dookoła nas rozrywają się pociski znad Wisły. Szybko ruszamy dalej. [...]
Przy Dworcu Południowym dochodzimy do linii okopów niemieckich, legitymujemy się opaskami Czerwonego Krzyża. Stojący na warcie oficer niemiecki wskazuje nam drogę, a mnie, o dziwo pomaga włożyć plecak. Za dworcem fura, na niej kilka osób. Wsiadamy także, dojeżdżamy do Pyr. Tu zmiana fury — za wszelką cenę jechać, a nie iść. Piaseczno. Przeżywam wstrząs — normalnie ubrani ludzie, jakaś dama w kapeluszu, umalowana. Kiosk z ciastkami i owocami — za pieniądze można wszystko kupić. Nie może mi się pomieścić w głowie, jak to jest, że tu, tak blisko Warszawy, normalne życie...
Warszawa, 15 października
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dzięki zabiegom Platera, który dostał dla nas dwa auta ciężarowe pod pretekstem przywiezienia z Warszawy lekarstw, razem z panami Okuliczem i Bohdanowiczem wyruszyliśmy, mając na myśli przede wszystkim zobaczenie na własne oczy stolicy naszej po powstaniu i przekonanie się, czy w dalszym ciągu jest przez Niemców niszczoną. Przyznać muszę, że z niepokojem wielkim oczekiwałem chwili, gdy ujrzę Warszawę, opowiadano mi bowiem rzeczy wprost nie do uwierzenia o rozmiarach katastrofy i o tym, że już stolica nasza nie istnieje i gdzie indziej budowaną być musi, wreszcie o tym, jak straszne sceny w niej się rozgrywały.
Gdy dojechaliśmy do ulicy Wolskiej, w jedynym budynku, który z tej ulicy na przestrzeni kilku kilometrów pozostał, był posterunek gestapowy, który przejrzał dokumenty nasze. Dopiero, wyjeżdżając dawną ulicą Chłodną i Elektoralną na plac Bankowy, mieliśmy już przed oczyma to, jak Warszawa faktycznie wygląda: domy stały niby to w dwóch rzędach i widziane z daleka robiły wrażenie miasta, gdy jednak się do nich podjeżdżało, widocznym się stawało, że są prawie wszystkie wewnątrz wypalone, tak że tylko mury pozostały, bez dachów, z kominami boleśnie sterczącymi ku niebu. Gruzy pokrywały chodniki, na jezdni leżały powywracane tramwaje, a co kilkaset metrów w poprzek ulicy zbudowane barykady z kamieni, belek, tramwai i wszystkiego, co pod rękę tylko wpadło — barykady te tylko na szerokość potrzebną dla przejazdu samochodu usunięte były i przedstawiały jeszcze zupełnie wyraźny obraz rozegranych przy nich walk.
Plac Teatralny przedstawiał obraz zupełnej ruiny — z jednej Teatr Wielki zniszczony znacznie więcej niż poprzednio, z drugiej kościół Kanoniczek z ich domem, zupełnie zrównane z ziemią, a budynek ratusza i pałac Blanka wewnętrznie zniszczone zupełnie, a których mury jeszcze stały. Przejeżdżając w stronę placu Zamkowego, widzieliśmy ulicę Miodową w zupełnej ruinie i tzw. kamienicę Roeslera zrównaną z ziemią — na Stary Rynek, tzw. w czasie powstania „Starówkę”, wjazd był niemożliwy z powodu prawdziwych gór gruzów, którymi ulica Świętojańska i Rynek były zawalone. Pomiędzy nimi katedra, która wraz z kanonią uległy zupełnemu zniszczeniu. Kolumna Zygmunta została zwaloną, a postać króla u jej stóp leżąca, wyglądała przygnębiająco w tym strasznym otoczeniu ruin i barbarzyństwa.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Wracając Krakowskim Przedmieściem, zauważyliśmy pomniki Mickiewicza i w perspektywie księcia Józefa stojące, ten ostatni na tle pałacu Brühla zupełnie rozwalonego. Jedynie kościoły Karmelitów i Wizytek aczkolwiek uszkodzone, ale nawet posiadały dachy. Dopiero kościół św. Krzyża, tak każdemu warszawiakowi drogi, przedstawiał widok pod wieloma względami gorszy od wszystkiego innego: dach zwalony, wieże obcięte, a tak piękna brązowa postać Chrystusa niosącego krzyż, dłuta Pruszyńskiego, leżąca na bruku przed kościołem wyciągała w niebo rękę!
Ten widok zrobił na nas wstrząsające wrażenie. Obok pomnik Kopernika dłuta Thorvaldsena zrzucony z cokołu był bez głowy, a głowa ta spoczywała obok korpusu. Nowy Świat do reszty zniszczony, a kościół św. Aleksandra rozwalony bez jednej wieży i z kopułą do połowy zwaloną, świecącą swym wnętrzem. Dopiero czworobok położony pomiędzy Alejami Ujazdowskimi, Piękną, Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi wyglądał jakby trochę oszczędzony przez falę zniszczenia, ale i tutaj były całe grupy domów rozwalone przez bomby lub zupełnie spalone.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Wygląd miasta ogólny był okropny, robiło ono wrażenia miasta umarłych, na ulicach którego jak hieny lub duchy od czasu do czasu widziało się ludzi zaopatrzonych w nieodzowne worki, świece i łopaty dla poszukiwań odbywanych głównie w piwnicach domów, gdzie w razie nieodnalezienia rzeczy własnych grabiono obce, byleby jak najwięcej unieść lub wywieźć łupu, poszukiwanie którego nadawało im wszystkim ów wyraz niepewności, bandycki najczęściej. [...]
Bohaterstwo, którego powstanie warszawskie było terenem, nie ma sobie równych w dziejach świata, przyćmiewa Termopile, ale i zbrodnia popełniona przez tych, którzy do powstania dopuścili, a cóż dopiero wzięli na siebie danie rozkazu, by do niego przystąpić, przechodziła swą wielkością wszystkie dotychczasowe zbrodnie na żywym ciele Polski w ciągu jej dziejów dokonane. Zastanawiam się tylko, czy ofiara poniesiona przyniesie owoce z jej rozmiarami idące w parze — nie wierzono temu, chociaż już słyszało się głosy, że jeżeli nie można naprawić już dokonanego zła, to przynajmniej należy się starać, by zrozumienie ofiary poniesionej przez Polskę nie zostało stłumionym, a przeciwnie, by sumienie tego świata, tak mało wrażliwe na ofiary ponoszone, się wreszcie ocknęło.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Wyruszyliśmy z domu rodziców „Grety” na Retoryka 15 [w Krakowie] — 19 grudnia 1944 wieczorem. Żegnali nas ludzie, którym wojna zabrała dwoje dzieci, a teraz odchodziło trzecie — ostatnie. Zdawali sobie dobrze sprawę z czekającego nas niebezpieczeństwa, ale nigdy słowem jednym nie usiłowali nas zatrzymać czy przemówić do uczuć córki. Rozstawali się z jedynym skarbem, jaki im jeszcze pozostał. [...]
Wyruszyliśmy. Noc była przepiękna, ale bardzo mroźna, niebo tak wygwieżdżone, że prawie jasne. Śnieg skrzypiał mocno pod nogami. Szliśmy rzędem, ścieżką pnącą się stromo pod górę. Maks i Hans — z przodu, a dwaj Rosjanie z tyłu za nami.
— Co za paradoks — szepnąłem do „Grety” — idziemy jak Polska, między Niemcami i Rosją.
Rosyjscy i niemieccy komuniści prowadzą parę Polaków, wysłanników polskiego Podziemia.
Kraków, 19 grudnia
Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Warszawa–Kraków 1989, [cyt. za:] Polska Nowaka-Jeziorańskiego, podały do druku Agnieszka Knyt i Emilia Wileńska-Skwarzec, „Karta” 2010, nr 62.
Znalazłyśmy się w Stalagu VI-C w Oberlangen koło Lathen. Po wejściu na jego teren, gdy zamknięto nas w oddzielnym baraku, aby poddać jeszcze jednej rewizji, zobaczyłam z daleka koleżankę z mego zastępu harcerskiego — Hankę Czarnocką.
Udało mi się przerzucić do niej przez druty niemal cudem ocalałe podczas poprzednich rewizji moje dokumenty powstańcze. Okazało się, że w obozie były również inne harcerki z naszego zastępu i drużyny (przybyły nieco wcześniej ze Stalagu X-B w Sandbostel). [...]
W Oberlangen zgromadzono przeszło 1700 kobiet-żołnierzy powstańczych w wieku od 14 do 60 lat. W każdym baraku mieszkało około 200 kobiet. Spałyśmy na trzypiętrowych prymitywnych pryczach, na posłaniach z desek, często prawie bez słomy, okryte kawałkami starych, podartych koców bawełnianych. Zima była mroźna, dokuczał nam brak ciepłej odzieży, bielizny i butów (chodziłyśmy w obozowych drewnianych sabotach). Myłyśmy się w lodowatej wodzie, gdyż do łaźni prowadzono nas bardzo rzadko. Dokuczały też bardzo wszy, pluskwy i świerzb, przed czym trudno było się uchronić. Męczyły nas wielogodzinne apele poranne i wieczorne, podczas których stałyśmy na placu apelowym, a Niemcy liczyli nas, myląc się często i poprawiając. Wyżywienie było znacznie gorsze niż poprzednich obozach: dzienną rację stanowił litr wywaru z jakichś nieokreślonych ziół, w południe „zupa” z brukwi, robaczywej kaszy, a najczęściej jarmużu (bez soli) oraz 250 g chleba, kawałek margaryny i łyżeczka cukru (te ostatnie co drugi lub trzeci dzień, bowiem z okazji „karnych” często wstrzymywano ich przydział).
Warszawa, 22 grudnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
[Spotkanie] miało niezwykle burzliwy przebieg – wszyscy byli zgodni w kwestii bezprzykładnego bohaterstwa powstańców, nie tylko żołnierzy walczących z bronią w ręku, ale również ludności cywilnej, kobiet i dzieci. Różnice wystąpiły, jeśli chodzi o genezę powstania, współpracę dowództwa z Armią Czerwoną, na tle ogólnego stosunku Rządu Londyńskiego do władz radzieckich. Padło wiele gorzkich słów i pretensji, na które odpowiadał m.in. mjr Stahl. Edmund Osmańczyk, który odwiedził właśnie Katowice, a także ja włożyłem swoje „trzy grosze”, aby rozładować napiętą sytuację i wyjaśnić nieporozumienia. Nieobce mi były sekrety wojennego podziemia, byłem przecież czynnie zaangażowany w robotę konspiracyjną jako człowiek AK. Po spotkaniu w gronie organizatorów doszliśmy do wniosku, że spraw kontrowersyjnych nie należy chować pod sukno, ale właśnie wydobywać na światło dzienne i poddawać pod osąd opinii publicznej. Nawet jeśli przy okazji przyjdzie gardłować, a nwet się spocić. Trud ten z pewnością się opłaci.
Katowice, 25 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Po południu siedziałam pod barakiem, snując marzenia, jak to będzie, kiedy znajdę się już po drugiej stronie drutów... Nagle zobaczyłam zbliżającą się od strony lasu kolumnę pojazdów wojskowych — nie niemieckich! Niemal w tej samej chwili zatrzymał się samochód pancerny, z którego wyskoczył uzbrojony żołnierz w mundurze khaki, wystrzelił serię z pistoletu maszynowego w stronę wieży strażniczej i zawołał głośno: „Czołem koleżanki!”
Okazało się, że odbił nas oddział 2 pułku 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka, walczący dotąd w Holandii. Trudno opisać naszą radość i entuzjazm. Prawie natychmiast czołgi i scoutcary rozwaliły druty obozowe, „Maczkowcy” rozstrzelali esesmana — komendanta obozu (wyjątkową kanalię), resztę załogi niemieckiej wzięto do niewoli, a na maszt wciągnięto biało-czerwoną chorągiew.
Oberlangen-Warszawa, 12 kwietnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa 1983.
Z rana msza żałobna w intencji poległych w powstaniu. Dużo ludzi. Podczas egzekwi tłum otoczył symboliczną trumnę. Wszyscy płakali. Dano nam tylko łzy i modlitwę — i ufność w Bogu, że ofiara młodych nie pójdzie na marne. Ale trudno udźwignąć tę ufność, trudno się wznieść ponad ból już nie osobisty, ponad tragiczny los naszego kraju. Nic jednak innego nie pozostaje, tylko ufność, nadzieja, wiara w owocowanie ofiary.
Warszawa, 1 sierpnia
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, Warszawa 2011.
W rocznicę Powstania Warszawskiego. – Miłość nie wie, co to niewola. Zawsze znajdzie sobie ujście, by oddać swoją krew serdeczną, miłującą. I dlatego było Powstanie, w którym krew wolnych duchem płynęła miłośnie w ziemię polską i użyźniała ją na nowe siewy.
Modlimy się za Powstańców. Jest to bodaj pierwsza rocznica, gdy można mówić o krwi powstańczej i o jej zasłudze dla wolności. Ale Kościół od początku modlił się za Powstańców, bez różnicy światopoglądów i orientacji politycznych. Przecież wszyscy wylewali krew czerwoną: i ci z Armii Krajowej, i ci z Batalionów Chłopskich, i ci z Armii Ludowej.
Komańcza, 1 sierpnia
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Nareszcie znalazłem trochę czasu na spisanie tego, co działo się w ostatnich dniach. [...]
Jak zwykle 1 maja wielki pochód. Na trybunie całe naczalstwo. Wiesław wygłosił przemówienie, na moje wyczucie, zbyt długie. Główny motyw – bomba wodorowa wisi nad ludzkością. [...]
Pochód jak to pochód. Tłumy. Zainteresowanie publiczności wzbudziła grupa harcerzy przebrana za powstańców warszawskich. Studenci, tak jak słyszałem, dawali wyraz swej – delikatnie mówiąc – opozycyjności.
Warszawa, 1–10 maja
Mieczysław F. Rakowski, Dzienniki polityczne 1958–1962, Warszawa 1998.
Począwszy od carskiej podchorążówki kawalerii, a skończywszy na francuskiej wyższej szkole wojennej uczono mnie, iż akcję bez nadziei zwycięstwa trzeba odwołać. Nie należy podejmować takich akcji, które nie mają szans powodzenia. Stosuje się to szczególnie w wypadkach, kiedy duża ilość osób cywilnych może być wciągnięta w taką akcję. Gdyby nawet udało się wyrzucić Niemców z Warszawy, co w sprzyjających warunkach może i było wykonalne, to co dalej? Walczyć z Sowietami bez żadnych szans zwycięstwa?
31 lipca
W 33. rocznicę wybuchu powstania byłam z Halszką na koncercie w Teatrze Polskim. Program w wykonaniu artystów Estrady był podniosły. Na tle ogni stali żołnierze — powstańcy, a naturalny dym unosił się nad sceną, co było b. realistyczne. Szczególnie wzruszający był śpiew chóru dziecięcego „Lutnia”. [...]
Szłyśmy z Halszunią Krakowskim Przedmieściem do kościoła św. Anny. [...] w kiosku [...] kupiłyśmy plakietki z Orłem i flagą, do walizek, na wypadek zagranicznych wojaży. Podziwiałyśmy pomnik Prusa, kratę prześliczną przy Mickiewiczu, [...] figurę Matki Boskiej Pasławskiej. Przy grobie AL wiele flag, to nikczemność, oni są jakby głównymi bohaterami powstania, gdy jeszcze tak niedawno powstańców prześladowano i zabijano...
Padał deszcz, jak wtedy, przed 33 laty... Mój Boże miłosierny, byłyśmy takie młode...
Warszawa, 1 sierpnia
Józefa Radzymińska, Dzienniki z lat 1945–1991 w zbiorach Biblioteki Narodowej, akc. 13710/2.
35. rocznica wybuchu powstania. Obchodzona w tym roku oficjalnie, już z przyzwoleniem władz. W wielu punktach miasta uroczystości: wmurowanie tablicy na placu Powstańców, Apel Poległych przy pomniku Nike, warty honorowe przy „Gloria Victis” na cmentarzu Wojskowym. W telewizji film 63 dni — montaż oryginalnych zdjęć powstańczych oraz tych z archiwów Szwabów. [...] Patrząc na pożary, dymy, ogień, gruzy, walące się domy, niknące ulice, skwerki zamieniane na cmentarze — stale zdumiewałam się, że z tego piekła wyszłam żywa.
Warszawa, 1 sierpnia
Józefa Radzymińska, Dzienniki z lat 1945–1991 w zbiorach Biblioteki Narodowej, akc. 13710/2.
Czterdziesta rocznica Powstania Warszawskiego. Bolesna, lecz w swej tragiczności triumfująca. Wiele imprez. W przeddzień odbyło się na placu Krasińskich wmurowanie kamienia węgielnego pod pomnik „Bohaterów Powstania Warszawskiego”. O nazwę trwają spory, odwołano poprzedni Komitet Budowy Pomnika. Akowcy pragnęli, aby był to Pomnik Powstania, na co władze się nie zgodziły: taki hołd Powstaniu, które było też buntem przeciw zagrażającej nam Moskwie, nie jest wskazany... Nakazano więc tych bohaterów, lud Warszawy, lud, lud!
Warszawa, 1 sierpnia
Józefa Radzymińska, zbiór rękopisów BN, sygn. akc. 13710/2.